"Hercules" był przedsięwzięciem na swój sposób ambitnym: próbą połączenia letniego blockbustera spod znaku umięśnionych facetów i odciętych kończyn oraz rewizji mitu o półboskim siłaczu. Oto bowiem Hercules, ścigany przez koszmary, wraz z grupą swoich towarzyszy funkcjonuje jako najemna grupa do zmieniania klęski w zwycięstwo. Ubicie zbójów, pozbycie się przeciwników politycznych, zabicie tyranów – wszystko za odpowiednią cenę. Problem pojawia się, gdy Hercules decyduje się pomóc królowi Tracji: z jednej strony ma poczucie, iż wreszcie czyni coś dobrego, z drugiej – coraz więcej elementów wskazuje, iż sytuacja w Tracji wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać… Przyjęta formuła pozornie nie pozostawiała wiele miejsca na błąd: ot, wziąć charakterystycznego aktora (Dwayne Johnson nadaje się do tego idealnie), ubrać go w skórę lwa, dać drużynę żywcem wyjętą z papierowego RPG, podrzucić wątek romantyczny, złego króla, dramatyczną przeszłość i mnóstwo wrogów, a potem wypełnić film szalenie efektownymi, krwawymi starciami. Niestety Ratner pokazuje, że nawet coś tak prostego można zepsuć. O ile sam Hercules prezentuje się odpowiednio „posągowo”, to jego drużyna składa się albo z sympatycznych cwaniaczków (Amfiaraos i Autolycos), albo z absolutnie zbędnych kukieł (Atalanto, Iolaosie - na was patrzę), ale koniec końców brakuje chemii między tymi – ponoć wieloletnimi – towarzyszami, podobnie jak w przypadku Ergenii, granej przez Rebeccę Ferguson: jej relacja z Herculesem sprowadza się do bycia „damą w opałach”. Zawodzą również – niestety! – walki. Pierwsza stoczona bitwa wypada bardzo pozytywnie - jawi się niemal jako piekło: pełne chaosu, trupów, przypadkowej śmierci, strachu i szaleństwa. Potem jednak Hercules bierze armię w ryzy i po długim (oraz całkiem miło przedstawionym) procesie treningu tworzy chodzącą maszynę zniszczenia… która sprawia, że kolejne starcia przypominają przesuwanie figurek po planszy: bez polotu, bez szaleństwa i bez emocji. Nawet finał nie powoduje skoku ciśnienia, a jeśli film o zarzynających się wojownikach nie powoduje szybszego bicia serca, no to mamy problem. [video-browser playlist="652851" suggest=""] Jak na ironię reżyserowi wyszło to, co paradoksalnie najłatwiej można było zepsuć: zrewidowanie mitu Herculesa. W wizji Ratnera to nie żaden heros ani półbóg – co najwyżej wyjątkowo skuteczny i piekielnie silny najemnik, doskonale rozumiejący, iż reklama jest dźwignią handlu. Heros w interpretacji Johnsona to swoisty celebryta wykorzystujący mity i ludzką wiarę do napędzania sobie klientów i budowania swojej legendy; ostatecznie co za różnica, czy ubito pretendentów do tronu czy hydrę i czy zrobiło to sześciu najemników czy jeden półbóg - opowieść musi trwać! A że jest blagą i bohater trochę nie dorasta do swojego wizerunku… Dobrze się to zresztą wpisuje w ogólne założenia Ratnera, który mit całkowicie odziera z jego nadnaturalności – wszystkich jego bogów i monstrów – choć raz za razem pozostawia nieco miejsca na pytanie, czy aby na pewno... Zresztą moment spotkania z „centaurami” to jeden z ciekawszych patentów wizualnych tego filmu i żal trochę, że nie wystarczyło go, by lepiej ogarnąć sceny walk. Wydanie DVD nie oszałamia, ale nie jest źle. Łącznie otrzymujemy około pół godziny dodatków, oczywiście – jak to bywa z dodatkami – nietłumaczonych. Szkoda tym bardziej, że fragmenty te są niekiedy ciekawsze od samego filmu – by wspomnieć chociażby materiał o efektach specjalnych, pokazujący, jak dużą część z nich stanowiła stara, dobra pirotechnika, a CGI było elementem tricków, a nie ich podstawą. Całkiem miły był również dodatek o postaciach, pokazujący niestety, jak bardzo niewykorzystany został ich potencjał i jak mizernie wyszło wykrzesanie prawdziwego „ognia” między bohaterami. Niestety, dodatki średnio rekompensują fakt, iż w naszym kraju dostępna jest jedynie oryginalna, niewydłużona wersja "Herculesa". Z jednej strony – biorąc pod uwagę finansowe osiągnięcia produkcji – nie powinno to dziwić, z drugiej jednak wersje rozszerzone stały się właściwie standardem. Skoro więc istniała możliwość, czemu z tego zrezygnowano? Zobacz również: „Hercules” – usunięte sceny "Hercules" to film niewykorzystanej szansy: niezła obsada, ciekawe pomysły na demitologizację herosa, pieczołowicie przygotowane scenografie i kostiumy okazały się niestety niewystarczające wobec średniego scenariusza, mizernie rozpisanych postaci oraz nieumiejętnie budowanej dramaturgii, zwłaszcza w scenach bitew. Nie jest to bynajmniej obraz zły - można go obejrzeć z przyjemnością i czerpać zadowolenie zarówno z widoku Dwayne’a Johnsona wymachującego maczugą, jak i z rewizjonistycznego podejścia do mitów greckich z ludzkim Herculesem… ale po tygodniu od seansu niewiele zostaje w głowie, a film rozpływa się w morzu podobnych średniaków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj