Kiedy wydawnictwo Waneko ogłosiło, że wyda bardzo znaną mangę (głównie za sprawą serialu anime) pod tytułem Boku no Hero Academia, wzruszyłam ramionami. Fani się ucieszyli, ja zignorowałam sprawę i o mandze zapomniałam. Jednak nadszedł ten czas, kiedy miał ukazać się pierwszy tomik, więc z ciekawości i z nadmiaru wolnego czasu (święta, święta i po świętach) postanowiłam najpierw obejrzeć choć kilka odcinków anime. Skończyło się na tym, że po kilku dniach oglądania zaraz skończę drugi sezon (całość – 38 odcinków) i do teraz nie jestem pewna, co jest w tej historii takiego, że wciąga jak bagno. Tym samym po pierwszy tomik mangi sięgnęłam już bez najmniejszego oporu. Wręcz przeciwnie – z uśmiechem tak wielkim, jak ten prezentowany dumnie przez All Mighta na okładce. Jakby nie było, początek nie brzmi zbyt odkrywczo. Oto alternatywna wersja współczesnego świata, gdzie prawie wszyscy ludzie posiadają jakąś supermoc, nazywaną Darem. Większość jest mało ciekawa, niektórzy nie mają jej wcale, jednak to nieistotne – przecież każdy chce zostać bohaterem, nieważne, czy jego aspiracje są uzasadnione czy wręcz przeciwnie. W końcu to najbardziej szanowany zawód, którym parają się zawodowcy z licencjami. Profesjonalni bohaterowie mają swoje agencje, pomocników, zastęp od kwestii technicznych, jednym słowem, to po prostu cały biznes. Nie można oczywiście zapominać o istocie bohaterstwa, czyli ratowaniu ludzi przed złoczyńcami i katastrofami naturalnymi. W tym świecie żyje właśnie 15-letni Izuku Midoriya, chłopak bez Daru. Jego idol, All Might jest dla niego niczym bóstwo, ucieleśnieniem ideału i cnót wszelakich. Oczywiście to najlepszy i największy superbohater w dziejach. Midoriya, zwany przez kumpla z dzieciństwa dość nieładnie Deku (to obelga, żeby było jasne) ma na punkcie All Mighta istnego fioła, nastolatek zdaje sobie jednak sprawę z prostego faktu, iż bez Daru może sobie o pójściu w ślady swojego przeukochanego bohatera pomarzyć. Oczywiście do czasu – nie będę psuć zabawy, bo istnieje szansa, że ktoś tej historii jednak jeszcze nie zna, ale dodam tylko, że jeszcze w tym pierwszym tomiku sytuacja Deku diametralnie się zmienia. Czas na naukę w Akademii Bohaterów U.A.! Plus Ultra!
fot. Waneko
Tak, przeciętny bohater ma marzenie, a czytelnicy mu kibicują. Słynny mentor oczywiście mu pomaga w osiągnięciu sukcesu, dodajmy jeszcze do tego szereg postaci drugoplanowych i jakoś to będzie. To brzmi jak przepis na przeciętną mangę shounen, w dodatku o superbohaterach, czyli czymś już naprawdę oklepanym. Nawet w Japonii – One-Punch Man to już klasyka sama w sobie, a Saitamę, którego nikt nie jest w stanie pokonać, pokochali chyba wszyscy fani japońskiej popkultury bez wyjątku. Autor Boku no Hero Academia, u nas wydanego pod tytułem Boku no Hero Academia #01, Kohei Horikoshi, podjął się więc naprawdę trudnego zadania. Jak tu z tak oklepanych schematów stworzyć coś interesującego? Jak widać, da się. Wystarczy stworzyć ciekawego głównego bohatera, który pomimo kilku wad nie irytuje, dać mu rozum, determinację no i oczywiście fajnych kumpli oraz cel, jaśniejący gdzieś w oddali. A jeżeli nawet Deku czasem zirytuje swoim idealistycznym podejściem do życia, o tyle trudno nie polubić All Mighta – dobra, jego drugie wcielenie jest tak pocieszne, że ciężko tego lekko zdziecinniałego faceta nie pokochać. Podobnie jak wiecznie wściekłego kumpla Deku, Katsukiego Bakugou – przezwisko Katsuś – nastolatka, który jestem pewna, zostanie wspaniałym bohaterem, ale ktoś musi mu nadać pseudonim Wścieklizna, błagam. Bohaterów drugoplanowych jest zresztą znacznie więcej, ale pierwszy tomik nie pozwala jeszcze czytelnikom na ich poznanie. Wierzę w tym wypadku adaptacji anime, który wyciągnęła z mangi wszystko, co najlepsze – świetne interakcje między postaciami, pełno emocji no i co najważniejsze, nie są oni tylko tłem dla dążeń Deku do zostania tak świetnym bohaterem, jak All Might. Aha – czasem czytając ten komiks trzeba sobie zatkać usta, żeby nie śmiać się zbyt głośno. Autor ma świetne poczucie humoru, którego źródłem w dużej mierze są też naprawdę znakomite rysunki.
Szkoda, że Waneko nie pokusiło się o trochę większy format tomiku, ponieważ nic by się nie stało, gdybyśmy mogli lepiej przyjrzeć się rysunkom. Warsztat Koheia Horikoshiego jest po prostu fantastyczny. Bogactwo kresek, rastrów, onomatopei oraz dziwnych grymasów bohaterów wręcz czasami przytłacza. To, jakie facjaty potrafi stworzyć autor to po prostu klasa światowa. Osłupienie, rozpacz, gniew – mimika tych dość trochę banalnie wyglądających bohaterów potrafi chwilami zdumieć, chwilami doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu chichotu. Co do wydania jeszcze kilka uwag – na całe szczęście tłumaczka Karolina Dwornik nie próbowała na siłę tłumaczyć wszystko, co się dało, mamy zatem oryginalne angielskie przydomki bohaterów czy nazwy ich Darów. Pod obwolutą kryją się tradycyjnie małe bonusy, a prócz samego komiksu w środku znajdują się jeszcze króciutkie charakterystyki kilku postaci. Werdykt jest więc następujący – ta pełna wciągającej akcji opowieść z przesympatycznymi bohaterami, świetnymi rysunkami i wściekłym Katsusiem to coś, co trzeba poznać, jeżeli żyje się i oddycha mangami. Pierwszy tomik to jedynie przedsmak, degustacja tego, co stanie się dalej, może więc lekko odstraszać póki co dość banalną fabułą, ale na deser zawsze trzeba poczekać. Poziom Plus Ultra do frajdy gwarantowany.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj