Piotr Domalewski po raz pierwszy w swojej karierze prezentuje nam film, do którego sam nie napisał scenariusza. Jest to historia napisana przez Marcina Ciastonia, za którą dostał Nagrodę Główną Mazowieckiego Konkursu Scenariuszowego „Script Wars” w 2017 roku. Pod kryptonimem "Hiacynt" służby PRL przeprowadziły akcję przeciwko środowiskom LGBT. Zbierali o nich informacje i szantażowali upublicznieniem ich rodzinom i w miejscach pracy. Jednym z funkcjonariuszy milicji jest Robert (Tomasz Ziętek). Młody człowiek mentalnie niezbyt pasuje do swoich czasów. Wierzy w to, że władza jest po to, by służyć obywatelom i im pomagać, a nie dręczyć. Gdy komendant (Miroslaw Zbrojewicz) przydziela mu sprawę zabitego w parku wysoko postawionego mężczyzny, Robert skupia się na odnalezieniu zabójcy. Szybko jednak wychodzi na jaw, że sprawa została już dawno rozwiązana przy zielonym stoliku, a on ma tylko dostarczyć podpisane kwity. A to niezbyt mu się podoba, gdyż jego prywatne śledztwo wykazuje, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą grasującym na homoseksualistów. A władza skutecznie to tuszuje. Hiacynt jest ciekawym i bardzo potrzebnym filmem pokazującym rozdział naszej historii, o którym wszyscy woleliby nie mówić. W myśl: „Było. Minęło. Po co drążyć temat”. Lepiej udawać, że społeczność LGBT w Polsce pojawiła się niedawno. Pod tym względem film Domalewskiego jest czymś nowym i świeżym. Niestety, jest to także jego najsłabsza produkcja. Brakuje jej zagłębienia się w temat i pełnokrwistych postaci, z jakich słynęły jego wcześniejsze filmy. Mam tu na myśli m.in. Olę z Jak najdalej stąd. Za te braki odpowiada scenariusz, który wychodzi z bardzo ciekawego punktu. Zapowiada nam thriller noir mający nam pokazać, jak wyglądała społeczność LGBT w latach 80. Twórcy jakby tylko prześlizgnęli się przez temat, bojąc się głębiej w niego wejść. A jak już się starają, to robią to w charakterystyczny dla Netflixa sposób. Prócz jednego zdania rzuconego gdzieś na korytarzu, kompletnie pomijany jest problem AIDS w tym środowisku. Są tu oczywiście również sceny, które na długo zapadają w pamięć, i kreacje, za które należą się brawa. Jednak od takiego twórcy jak Domalewski nauczyliśmy się wymagać więcej. Tym razem zbyt dosłownie tłumaczy wszystkie zawiłości historii kryminalnej. Bardzo często idzie na łatwiznę, czego oznaką jest finał niczym z amerykańskich filmów o ostatnim sprawiedliwym w mieście opanowanym przez bandytów. On sam przeciwko całemu światu, w tym wypadku przeciw systemowi. W tej ciekawej historii mamy też wiele niepotrzebnych postaci, które tylko rozwadniają całą akcję i wprowadzają niepotrzebne dłużyzny. Wydaje mi się, że mocniejszy montaż nie zaszkodziłby tej produkcji.
foto. Bartosz Mrozowski
Domalewski ma za to świetne wyczucie do aktorów. Powierzenie głównej roli Tomaszowi Ziętkowi po raz kolejny okazało się strzałem w dziesiątkę. Bardzo dobrze pasuje on do roli Roberta, młodego człowieka, który jest zagubiony zarówno w systemie, jakim przyszło mu żyć, jak i swoim własnym życiu. Niby drogę ma już od dawna wytyczoną, ale nie wie, czy chce nią podążać. Czeka na niego szkoła oficerska, planuje ślub z narzeczoną (Adrianna Chlebicka), ale cały czas czuje, że coś tu nie gra. Że nie jest do końca sobą. Do tego dochodzi jeszcze metoda zimnego chowu stosowana przez jego ojca, który jest dodatkowo jego przełożonym w pracy. I to takim, który kiedyś doszedł do wniosku, że okazywanie dziecku uczuć jest oznaką słabości. Film miejscami kradnie mu genialny Tomasz Schuchardt jako jego milicyjny partner. Brutal, który nie bije się z systemem, ale podąża razem z nim. Nie zadaje pytań, tylko wykonuje polecenia, przyjmując wszystkie oznaki wdzięczności, jakie z tego tytułu na niego spadają. Hiacynt za to świetnie prezentuje się ze strony wizualnej. Ciemna, szara Warszawa wygląda niczym Gotham. Klimat noir wręcz wylewa z ekranu. Mrok sugeruje nam, że w tym świecie nie ma za bardzo miejsca na radość i szczęście. Nie ma nadziei na lepsze jutro. Tu trzeba po prostu tak żyć, by przeżyć.  Hiacynt porusza ważny temat i robi to pod przykrywką thrillera kryminalnego. Jednak oprócz kilku ciekawych kreacji aktorskich nie ma zbyt wiele do zaoferowania, a główna intryga jest bardzo łatwa do przewidzenia. Niemniej nową produkcję Domalewskiego ogląda się z zaciekawieniem i przyjemnością. Widać, że twórca wie, jak prowadzić aktorów, i nawet z takiego scenariusza wyciąga, ile się da. Jednak wolę, gdy tworzy filmy na postawie swoich tekstów, bo są one wtedy głębsze, a bohaterowie bardziej realistyczni. Nie wygłaszają sztampowych tekstów. Choć muszę przyznać, że jest tu jedno zdanie, które znakomicie charakteryzuje nasz naród i zebrało w czasie seansu brawa. Nie ukrywam też, że jest to jak na razie najlepsza polska produkcja Netflixa. Jednak nie oszukujmy się, poprzeczka nie była zbyt wysoko postawiona.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj