W tym sezonie w scenach retrospekcji działo się prawie tak niewiele ciekawych rzeczy jak w Nibylandii. Obok interesującej historii Ariel jedynie historia dzisiejszego odcinka o relacji Rumpela z jego ojcem może zostać zaliczona do udanych. Twórcy prowadzą tę opowieść w wydawałoby się podobnym tonie do tego, jaki widzieliśmy w relacji Rumpela z jego synem. Ojciec - tchórz i kombinator, a dzieciak - rezolutny i tracący normalne życie przez głupiego rodzica. Razem chcą zacząć na nowo w Nibylandii. Gdy w teraźniejszości Rumpel mówi, że Piotruś Pan zniszczył jego ojca, przypuszczałem, że zabił go swoimi manipulacjami, ale to, co w istocie się stało, to jedna z największych niespodzianek Once Upon a Time (tych zdecydowanie pozytywnych). Z tego też wynika, że w świecie serialu Cień Piotrusia (świetnie zagrany przez Marylina Mansona) jest w istocie osobnym tworem z własną świadomością, który normalnie nie miał nic wspólnego z Panem. Scena, w której Cień zabiera młodego Rumpela, wygląda świetnie. Przez cały czas byłem pewien, że widzimy śmierć jego ojca, więc kolejne sekundy tym bardziej zaskakują. Ktoś pewnie mógłby powiedzieć, że te relacje rodzinne za bardzo trącą telenowelą, ale... w tym przypadku mi to nie przeszkadza. Sprawdzają się, bo dodają pewnych emocji i głębi działaniom głównego łotra, który w tym sezonie jest najlepszą postacią.
Gdy poznajemy prawdę na temat motywów Piotrusia, nie są one jakimś zaskoczeniem. Było do przewidzenia, że jego plany mają zupełnie inne znaczenie, niż w istocie próbuje to tłumaczyć. Nowe informacje mnie przekonują, bo pokazują nam Piotrusia jako jeszcze bardziej dwulicowego, podłego, nikczemnego, okrutnego, bezlitosnego manipulatora, dla którego ważny jest tylko on sam. Tak samo, gdy był zwyczajnym człowiekiem i mieszkał z młodym Rumpelem. Nowe fakty wyjaśniają też, dlaczego jego moc nie jest tak duża, jak moglibyśmy spodziewać się po Piotrusiu. Nie widzieliśmy, by latał, gdyż jedynie pojawiał się tu i tam, próbując grać w swoje gierki. Motyw przemyślany i niepowielający schematów z poprzednich sezonów.
[video-browser playlist="633710" suggest=""]
Gdy dochodzimy do finałowej sceny, uczucia są mieszane. Na plus wypada podkreślenie charakteru Piotrusia, gdy w banalny sposób przechytrza Rumpela. Cała reszta nie robi wrażenia, bo zamiast emocji i napięcia mamy irytującego Henry'ego oraz słodką grupkę dorosłych mówiących o miłości. Henry był taki od pierwszego sezonu - naiwny, papierowy, nudny i denerwująco zagrany. Scena, w której trzyma serce w ręku i zastanawia się, co ma zrobić, jest niedorzeczna. Sam fakt, że wierzy manipulacjom Piotrusia, to absurd. On go nigdy nie oszukał? A kto go porwał ze Storybrooke i przywiózł do Nibylandii? Święty Mikołaj? Mam jedynie nadzieję, że Henry zginął i nikt go nie przywróci do życia, bo czasem w baśniach giną bohaterowie i jest to im potrzebne.
Nie podoba mi się też reakcja wesołej gromadki na Rumpela. Wielokrotnie udowadniał, że zależy mu na Henrym i chce go uratować, więc w moim odczuciu nie mieli podstaw, by wierzyć w to, że w istocie będzie chciał go zabić (na co w sumie po cichu liczę). W tej wzajemnej grupie wsparcia irytuje zwłaszcza mdły Neal, który bardzo słabo udaje twardziela.
Najważniejsze w tym odcinku jest to, że w końcu coś się dzieje. Po tylu nudnych epizodach błądzenia po lesie, w których jedynie retrospekcje ratowały ten serial przed kompletną klapą i porzuceniem oglądania, nadszedł czas na jakąś akcję. Cliffhanger jest nawet niezły i zapowiada jakieś emocje. Oby papierowa gromadka w końcu nabrała jakiegoś wyrazu i stawiła czoło Piotrusiowi jako jedna grupa.