"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" to film, który dokładnie spełnia tytułową zapowiedź. To wielka bitwa między elfami, krasnoludami i ludźmi a dwiema armiami orków. Choć tak naprawdę to liczenie armii trochę się przecież nie zgadza, bo o sukcesie sił dobra zdecydowała w ostatniej chwili dodatkowa armia orłów, ale skoro Tolkien nazwał to „bitwą pięciu armii”, to już tak zostawmy. Zresztą on liczył jeszcze inaczej... Ale to też pokazuje, jak swobodnie sobie Peter Jackson poczyna z materią oryginału. To nie jest (i nie był od samego początku) film dla tolkienistów purystów. To (ktoś to kiedyś tak pięknie nazwał i miał rację) wielki, wysokobudżetowy fanfik i chłoniemy go z radosnym zachwytem zarówno na poziomie rozmachu widowiska, jak i patrząc, co ten Jackson jeszcze wymyślił...

A on wymyśla i równocześnie spełnia obietnice. Również obietnicę złożoną w pierwotnym tytule tego filmu - „Tam i z powrotem”. Bo większość akcji dzieje się właśnie tam, a potem Bilbo wraca. Udaje się z powrotem do Shire, bo przecież nie można skończyć tej opowieści bez uroczej i zabawnej sceny przybycia do domu w trakcie licytacji swego majątku. A kręcąc trzyczęściową opowieść na podstawie tak niedużej książki, nie można marnować świetnych scen z oryginału.

Jackson zgodnie z jeszcze inną obietnicą pilnuje, by pozazębiać fabułę ze swą wcześniejszą filmową trylogią - „Władcą Pierścieni”. Dostajemy więc (zupełnie obok głównej opowieści) starcie wielkich sił dobra i zła; jest Sauron i Galadriela, losy Legolasa i Sarumana zostają zdeterminowane w sposób mniej lub bardziej subtelny, a Jackson pokazuje, że to wszystko się łączy. Ciekawe, czy następne pokolenia będą jego sagę oglądać tak, jak dzisiejsi nastolatkowie „Gwiezdne Wojny” - w kolejności 1-6, a nie tak jak my 4-6 i potem 1-3. No i czy takie oglądanie tu również może zmienić percepcję całości?

[video-browser playlist="637634" suggest=""]

W tym bowiem – moim zdaniem – cały sekret tego filmu. Celowo czy przypadkowo udało się Jacksonowi stworzyć dokładnie taki film jak trzeba. Dziś wszędzie słychać marudzenia, że trylogia „Hobbit” nie dorównuje w żaden sposób „Władcy Pierścieni”, ale przecież w końcu tak ma być! To tylko wstęp. Ta wielka „Bitwa Pięciu Armii” nie ma prawa swym rozmachem i siłą przebić bitwy na polach Pellenoru! Te trzy filmy mają wprowadzać w świat Śródziemia, a tamte trzy mają rzucać na kolana. I tak właśnie jest.

Oto więc domknięcie drugiej trylogii i koniec filmowej przygody ze Śródziemiem (dopóki nie zrobią restartu... Odpukać w niemalowane. Głupi żart). Zostaje nam tylko czekać na rozszerzoną wersję ostatniego filmu i koniec. Marzy mi się jeszcze, by za kolejnych kilka lat Jackson dał się namówić na jakieś małe dokrętki, a potem zrobił to, co Coppola ze swoimi „Ojcami chrzestnymi” - przemontował całość na zupełnie fajny, chronologicznie ułożony serial telewizyjny. Zresztą nawet nie musi dokręcać. Licząc rozszerzone wersje, ma już ponad dwadzieścia godzin materiału. To więcej niż przeciętny sezon serialu...

Czytaj również: „Hobbit” i trudne życie adaptacji filmowych

PS. Miało być ze spoilerami, to jeszcze jeden: smok ginie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj