Hobbit: Bitwa Pięciu Armii ("The Hobbit: The Battle of the Five Armies") to film, do którego Peter Jackson podszedł w nieoczywisty sposób. Zamiast typowej dla dwóch poprzednich części powagi dostajemy zupełne rozluźnienie. Jest tu mnóstwo emocji, wiele wrażeń i zaskakująco dużo śmiechu. Jakby reżyser nabrał pewności, że osiągnął to, co zamierzał. Ewentualnie… jakby odetchnął z ulgą, że przygoda ze Śródziemiem wreszcie się kończy. Przyczyna jest jednak mało istotna - ważny jest efekt.

A ten nie zawodzi. W Bitwie Pięciu Armii jest wszystko to, czego spodziewalibyśmy się po reżyserze "Władcy Pierścieni", a nawet wiele więcej. Jackson wreszcie przypomniał sobie, za co kochamy tak wystawne i spektakularne produkcje, jak adaptacje dzieł Tolkiena. Zachwyt u widzów budzą przecież nie tylko wspaniale wykreowane przestrzenie i wizyjnie zaprojektowane światy - ważny jest detal, który w tym imaginarium przykuwa uwagę. W poprzednich częściach reżyser trochę o nim zapomniał. Postawił na wielkość, gigantomanię, nie na drobnostki. W "trójce" jest inaczej. Tu zadbano o małe rzeczy, które przekładają się na wielkość filmu. Przykładowo, jest tu kilka scen, kiedy Bilbo Baggins (idealny do tej roli Martin Freeman) filmowany jest na tle epickich krajobrazów zmontowanych w CGI. Ostrość kamery jest jednak tak dostosowana, że na równi z zapierającymi dech w piersiach plenerami wzrok przyciągają… włosy Hobbita, które porastają jego stopy. Po pokazie prasowym w Los Angeles był to jeden z najchętniej omawianych motywów.

[video-browser playlist="613361" suggest=""]

Jest to też przykład dystansu, którego Jackson nabrał wobec swojej historii. Trochę brakowało mu go w poprzednich częściach, w których jakby na siłę próbował wprowadzać pewne innowacje (łącznie z formalnym rozwiązaniem w "jedynce", którą wyświetlano z prędkością 48 klatek na sekundę). Tym razem jest inaczej. Jackson wydaje się pogodzony z tym, że jego druga trylogia nie zapisze się w historii kina tak, jak zapisał się "Władca Pierścieni". Dzięki temu zamiast wyszukiwać udziwnień, może skupić się na tym, na czym zna się najlepiej, a więc na opowiadaniu historii. Czuć tu autentyczną radość z zabawy w kino, o której najczęściej mówi się w przypadku Stevena Spielberga. Kiedy na ekranie pojawiają się po raz pierwszy orki, elfy czy dowolni inni bohaterowie, reżyser przygotowuje dla nich specjalną introdukcję. Kręci ich na zmianę z perspektywy żabiej i bocianiej, zajmujących cały kadr i na tle epickich krajobrazów, byle tylko zaznaczyć, jak ważna jest da niego każda z pojawiających się w "Hobbicie" postaci. Radość i szacunek szybko udzielają się widzowi, który na seansie siedzi jak na szpilkach. Bo choć znamy przebieg tej historii (Jackson jest dość wierny Tolkienowi), twórcom udaje się wprowadzić suspens i zbudować napięcie. Wrażenie robi to, że jedną tylko sceną potrafią je niemal zupełnie rozładować, po czym w minimalnym czasie osiągają je ponownie. Tak jest choćby w jednym z najśmieszniejszych momentów filmu, kiedy stają naprzeciwko siebie armie elfów i krasnoludów. Stojący na czele tej drugiej dowódca wygłasza przemowę do wroga z taką emfazą, że mógłby pokonać przeciwników, zabijając ich śmiechem.

Zobacz również: Stephen Colbert jako Bilbo, Gandalf i Legolas na okładce tygodnika EW

Humorystyczne wstawki dobrze pasują do całości filmu, który ze względu na to, że mogą go oglądać widzowie od 12 roku życia, nie zawiera krwawych ani brutalnych scen. Będące sercem filmu bitwy rozgrywają się w dynamiczny sposób, ale są tak wygładzone, by nie były traumatycznym przeżyciem dla młodej widowni. Ma to swoje plusy: zamiast latających w powietrzu trzewi dostajemy piękną choreografię walk, żywy montaż rozgrywających się równolegle potyczek i nieoczywiste tych potyczek zakończenia (majstersztykiem jest zwłaszcza rozegrany na lodzie pojedynek Thorina Dębowej Tarczy z przywódcą orków). To wszystko sprawia, że Hobbit: Bitwa Pięciu Armii staje się satysfakcjonującym widowiskiem i świetnie opowiedzianą historią. Nie dogania, co prawda, żadnej części "Władcy Pierścieni", za to znacząco wyprzedza poprzednie "Hobbity". I w tym jej wielkość, bo – jak mawiają mądrzy ludzie – nieważne przecież, jak się zaczyna. Ważne, jak się kończy. Jackson, zdaje się, coś o tym wie.

Autor: Artur Zaborski

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj