Kiedy na początku grudnia 2011 roku pojawił się pierwszy zwiastun Hobbita, wielu fanów pluło sobie w długie krasnoludzie brody, że na to najbardziej oczekiwane widowisko ostatnich lat przyjdzie im czekać jeszcze okrągły rok. Artystyczny i komercyjny sukces trylogii Władcy Pierścieni kazał przypuszczać, że ekipa tworząca dwuczęściowy prequel tych filmowych wydarzeń dekady stanie na wysokości zadania i poda nam na tacy kolejne wiekopomne dzieło. Dzieło jeszcze bardziej dopieszczone pod względem technicznym ale i scenariuszowym. Sensacyjne wydało się więc oświadczenie producentów, że miast dwóch części Hobbita otrzymamy ich aż trzy! Wiele osób przyjęło tę informację z entuzjazmem, ale nie ja. U mnie zapaliła się czerwona lampka, bo skoro mizernych gabarytów bajeczka Tolkiena nie dorasta do pięt opasłym tomiskom Władcy Pierścieni, to jakim prawem można z tego zmajstrować trzy mocne pozycje filmowe? Choć mój plebejski, recenzencki móżdżek ciężko ogarnia tak duże wyzwania, to w kuluarach wielkich machin produkcyjnych nie takie problemy zjadano na śniadanie. Ku pomocy filmowców ruszyło całe bogactwo twórczości brytyjskiego pisarza, a i wybujała wyobraźnia scenarzystów okazała się nie bez znaczenia. Szkoda tylko, że w związku z tą nagłą zmianą decyzji studia cały proces postprodukcji Hobbita: Niezwykłej podróży przypominał budowę modlińskiego lotniska – byle tylko oddać gotowy produkt w wyznaczonym terminie.
Wiadomo nie od dziś, że ekranizacje rządzą się swoimi prawami. Kurczowe trzymanie się litery powieści nie zawsze idzie w parze z dobrą wizualizacją i utrzymaniem odpowiedniej dynamiki. Dlatego do fabularnych kwestii pierwszej odsłony Hobbita nie można rościć sobie większych pretensji. Razić mogą niektóre kreacje, z tytułowym hobbitem na czele, który przez pół filmu wydaje się tylko pionkiem przesuwanym po szachownicy wydarzeń. To, co stanowi prawdziwy dramat widowiska Petera Jacksona, to jego strona techniczna. Dumnie pompowany balonik PR o rzekomo poczynionej rewolucji w technologii 3D wspieranej nowatorską metodą wyświetlania obrazu z częstotliwością 48 klatek na sekundę… To wszystko okazało się jednym wielkim bublem i niewypałem. Nawet unikając kontaktu z projekcją trójwymiarową nie dało się uniknąć wielu oczywistych błędów, jakie popełniono już na stole montażowym i w osławionym Weta Digital. W wielu scenach, tudzież ujęciach niszczenia Ereboru lub ataku wargów, komputerowe animacje przypominają raczej tandetne serialowe produkcje, aniżeli wysokobudżetową superprodukcję. Osadzenie CGI w nakręconych scenach również woła o pomstę do nieba. Wszystko za sprawą dużego kontrastu między tymi warstwami i braku odpowiedniej filtracji obrazu... Właściwie o mankamentach Hobbita, jak o walorach jego poprzednika, Władcy Pierścieni, można pisać całe książki. Faktem jest, że po ustawicznym podgrzewaniu atmosfery, nakręcaniu potencjalnej widowni na wspaniałe widowisko, efekt końcowy okazał się ledwo zadowalający. Aż strach pomyśleć, co będzie w kolejnych częściach…
Te same obawy tyczą się niestety muzycznej cząstki superprodukcji Jacksona. Po pamiętnych dziełach jakimi bez wątpienia stały się przez tę dekadę oprawy muzyczne do trylogii Władcy Pierścieni, kontakt z ich prequelem wywołuje we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony wszyscy oczekiwali pewnej ciągłości i spójności z wcześniej poczynionymi partyturami. I jeżeli pod tym względem rozpatrywać będziemy Hobbita, to okaże się, że Howard Shore spisał się na medal. Niestety nie ma powodów do większego entuzjazmu. Jak dobrze wiemy, ścieżki dźwiękowe do Władcy to przede wszystkim geniusz tematyczny i jeszcze większa pasja w sprzedawaniu tych melodii zapychającej się popcornem szarej masie. W tej dziedzinie najnowszy twór Shore'a może zapomnieć o jakimkolwiek medalu. Ba! Nie zasługuje nawet na Order Uśmiechu od najbardziej zatwardziałych fanów serii. Co zapamięta więc po seansie Hobbita współczesny niewybredny widz? Przy pomyślnych wiatrach tylko jedną melodię, która tak na dobrą sprawę nie wyszła spod pióra Shore’a. Ale o tym później...
Przykrym jest fakt, że partytura z Niezwykłej podróży nie dokłada się w żaden sposób do wizerunku filmu. Muzyka snuje się w tle niczym temp track, tylko od czasu do czasu wybijając się ponad ilustracyjną przeciętność. Najwięcej pozostawiają po sobie sceny plenerowe okraszone dużą dawką patosu, nawiązującego zresztą do znanych nam już wcześniej motywów z Władcy Pierścieni. Dokonywany naprędce montaż zabił potencjał wielu utworów, które w pełni wybrzmiewają dopiero na albumie soundtrackowym. Jakby tego było mało, filmowcy często i gęsto sięgali po fragmenty nagrane na potrzeby kultowej trylogii Jacksona, upychając je w dowolne kadry bez większej logiki. Wszystko to sprawia, że Hobbit: Niezwykła podróż nie tylko stoi pod znakiem lenistwa zdolnego kompozytora, ale jest również ofiarą chciwości decydentów studia.
Czy w takich kategoriach postrzegać należy również politykę wydawniczą wytwórni Water Tower Music? Nie sądzę. Sam pomysł opublikowania ścieżki dźwiękowej na dwóch krążkach wydawał się zacny. Albumy soundtrackowe do Władcy Pierścieni zawsze przynosiły w mniejszym lub większym stopniu rozczarowanie. Tutaj zabrakło istotnego tematu, tam ucięto fajny kawałek utworu... Dopiero ekskluzywnie wydane BOX'y pod dumnie brzmiącą nazwą „Complete Recordings” zwróciły uwagę na bezsens cieszenia się ochłapami, gdy tak na dobrą sprawę partytury Shore'a wypełnione były porywającą i absorbującą muzyką aż po brzegi! Wychodząc naprzeciw tym wszystkim głosom, w przypadku Hobbita postanowiono wzbogacić album soundtrackowy o dodatkowy krążek. Mało tego. Dla zagorzałych fanów serii przygotowano również edycję specjalną ścieżki dźwiękowej, która elegancko opakowana zawierać miała ponad 20 minut dodatkowego materiału muzycznego. Materiału, który jak zapewniali wydawcy, stanowić miał całość partytury sporządzonej na potrzeby filmu Jacksona. Hurra! Czapki z głów panowie przed hojnością decydentów – takie proklamacje gościły w wypowiedziach wielu fanów oczekujących na to niekwestionowane muzyczne wydarzenie roku. Czas pokazał, że dobre intencje wydawców spotkały się w niezbyt sprzyjających okolicznościach z topornym do sforsowania murem niezbyt przyjaznego środowiska muzycznego. Nagle okazało się, że prawie 110-minutowy album (a w przypadku „Special Edition” było tego ponad 120 minut) zjada od wewnątrz brunatna rdza rzemieślniczego wyrobnictwa.
Zanim zabierzemy się za specjały i inne wydawnicze delikatesy skupmy się na albumie kierowanym do (przepraszam, że użyję tego sformułowania) szarych mas. Do tych, którzy potencjalnie niezwiązani z muzyką filmową mieli odnaleźć w ścieżce dźwiękowej do Hobbita magię i piękno Śródziemia. Jeżeli przez owe piękno rozumieć będziemy powrót na stare śmieci, to trzeba przyznać, że Howard Shore oddał w ręce słuchaczy całkiem mocną pozycję.
Pierwsza godzina filmu to wiadomy „comeback” do Shire, gdzie wszystko ma swój początek. Owa wycieczka, co chyba zrozumiałe, nie mogła obyć się bez wielu nawiązań do pierwszych minut Drużyny Pierścienia. Zanim jednak rzuceni będziemy w wir licznych powtórek i re-aranży utworów popełnionych dekadę temu, standardowo raczeni jesteśmy długim prologiem racjonalizującym zaistniałą sytuację geopolityczną Śródziemia. Czegóż tam nie usłyszymy? Od tematu Shire poprzez motywy epickich bitew z analogicznego prologu Drużyny, a skończywszy na słabym skądinąd temacie Ereboru – dawnego miasta krasnoludów. Ośmiominutowy My Dear Frodo to doskonała wykładnia tego, co czeka nas w dalszej części partytury. Z jednej strony muzyka Shore'a trzyma pewien odgórnie wyznaczony poziom, z drugiej, już nawet ten skromny fragment pokazuje, jak słaba tematycznie będzie ta praca.
Kolejne minuty nie burzą w sposób gwałtowny tego przekonania. Wycieczka do Shire przypomina powrót w rodzinne strony po wieloletniej absencji. Topografia muzycznego terenu nie uległa większym zmianom, ale kilka różnic daje się wyszczególnić. Takową jest motyw Bilbo Bagginsa, który ginie w gąszczu wysłużonych już weteranów tematycznych. Przykrym wydaje się fakt, że melodia towarzysząca przygodom naszego bohatera, która powinna być zarazem ikoną muzycznego wizerunku nowej trylogii, nie ma za grosz charyzmy. W partyturze Howarda Shore'a wyraźnie brakuje jakiegoś mocnego argumentu zdolnego wyrywać Hobbita z ciasnych objęć przeszłości. Gdzie więc należałoby doszukiwać się tego potencjału tematycznego?
Jak się okazuje, w oddalonej o wiele kilometrów Samotnej Górze i w tęsknocie krasnoludów za utraconym królestwem. Słyszana u progu filmu przyśpiewka, Misty Mountains (w wykonaniu Thorina Dębowej Tarczy i jego kompanów), wprowadza świeży powiew do tej ogranej już nieco palety tematycznej. Warte odnotowania jest to, że melodia, która rozpaliła wyobraźnię milionów widzów już rok temu podczas triumfalnego pochodu zwiastuna filmowego po najpopularniejszych serwisach internetowych, nie jest nawet autorstwa Howarda Shore'a. Ten prosty, ale jakże chwytliwy motyw powstał w głowach członków grupy Plan 9, a wykonany przez nowozelandzkiego muzyka folkowego, Neila Finna zatrudnionego do napisania piosenki promującej Niezwykłą podróż.
O niezwykłości lub przeciętności takowej przekona się ten, kto nawiedzi sale kinową i skonfrontuje materiał Finna z tym, co jest autorską pracą kanadyjskiego laureata Oscara. Poczynione naprędce aranże orkiestrowe piosenki krasnoludów prezentują się o niebo lepiej aniżeli najśmielsze eksperymenty w zakresie muzyki akcji. Jedynym faktycznym mankamentem tego motywu jest sama piosenka Song of the Lonely Mountain, o której więcej można powiedzieć złego aniżeli dobrego. Popowo-folkowa zabawa Finna nie wyszła wizerunkowi filmu Jackona na dobre, a wykorzystane w niej staroświeckie (żeby nie powiedzieć tandetne) zabiegi postprodukcyjne ośmieszyły bardzo fajny temat w oczach znawców gatunku. Taki obraz pozostawia po sobie doświadczenie albumu soundtrackowego. O dziwo zmienia się on po obejrzeniu filmu, gdzie w napisach końcowych ulokowano lepiej zaaranżowaną, pozbawioną tego tandetnego brzmienia, wersję utworu Finna.
Wracając jednak do kompozycji Shore’a, bałbym się nazywać ja totalną porażką. Wygórowane oczekiwania fanów, sprawiły, że każdy tak na dobrą sprawę wyczekiwał kolejnego dzieła ocierającego się o geniusz gatunkowy. Prawdą jest, że przy odrobinie dobrej woli Hobbit mógłby aspirować do miana ścieżki roku, niemniej efekt końcowy skutecznie sprowadził na ziemię wszystkich bujających w obłokach melomanów. Myślę, że przyczyn takowego stanu rzeczy należałoby szukać w ogólnym zmęczeniu kompozytora tą serią. Miniona dekada stała pod znakiem niezliczonych wojaży mających na celu promowanie opraw do Władcy Pierścieni, nie dziwne zatem, że po tak długim zamykaniu się w obrębie kilku tematów, Howardowi ciężko było zaprezentować świeże spojrzenie na historię Bagginsów. Czemu więc ścieżka dźwiękowa do Hobbita nie powinna wylądować na najniższej półce tegorocznych rozczarowań?
Ano dlatego, że nawet odcinając się od głębokich pokładów wyobraźni, Howard Shore jest w stanie zdobyć się na dobre rzemiosło. Na kompozycję mamiącą odbiorcę ciekawymi rozwiązaniami ilustracyjnymi, licznymi eksperymentami i finezyjnymi orkiestracjami. Choć o większym eksperymentowaniu nie ma tu mowy (wszak brzmienie jako takie zostało już nakreślone w poprzednich ekranizacjach powieści Tolkiena), to jednak poziom techniczny ścieżki dźwiękowej z Hobbita stawia wysoką poprzeczkę wielu hollywoodzkim kompozytorom muzyki filmowej. Tak wspaniałych relacji pomiędzy smyczkami, a sekcją dętą blaszaną próżno szukać w podręcznikowo skonstruowanych partyturach. Chóralne frazy to istne mistrzostwo - nie stręczą efemerycznością i syntetycznym brzmieniem, dodając kompozycji tak pożądanej nutki mistycyzmu lub grozy.
Mając za sobą odsłuch ponad 100-minutowej kompozycji, przyjmującej w większej mierze rolę odtwórczego rzemiosła, ciężko jest odnotować w każdym z utworów coś fascynującego. Partyturę do Hobbita można bowiem porównać do rozległej sinusoidy, która przeciąga słuchacza od stanu umiarkowanej euforii poprzez obojętność, aż po totalne znużenie. Nie lada sztuką jest też wskazać utwór, do którego w całości chcielibyśmy powracać. Na pewno kandydatem do miana „highlightu” będzie Radagast the Brown. Czemu? Przyznam, że pierwszy kontakt z tym kawałkiem, poczyniony jeszcze przed zapoznaniem się z całością albumu, wywołał we mnie skrajne odczucia. Oto bowiem Howard Shore zaczął bawić się nowym, folkowym brzmieniem, z drugiej jednak strony, owe brzmienie kojarzyć się mogło z nieudanymi eksperymentami Hansa Zimmera dokonanymi w toku prac nad Sherlockiem Holmesem. Okazuje się jednak, że odrzucając te pokrętne skojarzenia na bok, otrzymujemy bardzo barwny i ciekawy utwór prześlizgujący się po wielu stanach emocjonalnych słuchacza. Magia Śródziemna w końcu dała o sobie znać!
Szkoda tylko, że gros muzyki skupia się na powielaniu schematów. Howard Shore nie staje na głowie by zabawiać słuchacza wymyślnie zaaranżowanymi melodiami. I tak na przykład epicka bitwa kamiennych gigantów (A Thunder Battle) pozostaje tylko cieniem sfery wizualnej, a ilustracja dynamicznie zmontowanych scen ucieczki przed goblinami (Brass Butons, The Frying-Pan) przypomina odrzuty z analogicznych scen Drużyny Pierścienia. Oczywiście słucha się tego z dużą dozą zainteresowania, niemniej jednak żaden z utworów akcji Hobbita nie zapisze się na pewno w annałach gatunku.
O wiele większe aspiracje do bycia zapamiętanymi mają fragmenty, gdzie pojawiają się aranże tematu z piosenki Misty Mountains. Do najznamienitszych zaliczyć należy eteryczne, pełne dostojeństwa wejścia we wspomnianych wcześniej scenach plenerowych. Z niemałą satysfakcją przyjmiemy zatem utwór The World is Ahead, a niepozornie rozpoczynający się Over Hill ewoluuje do epickiej wykładni walorów estetycznych tego krótkiego motywu.
Skoro już dotknęliśmy spraw związanych z estetyką, nie sposób byłoby nie ustosunkować się z do kolekcjonerskiego wydania ścieżki dźwiękowej z Hobbita. Dwupłytowy „Special Edition” zawierający prawie 130 minut materiału muzycznego to w mojej ocenie produkt zbędny, nastawiony tylko na dodatkowe zyski. Poza dwoma utworami, które tak na dobrą sprawę niewiele wnoszą do ogólnego wizerunku partytury, otrzymujemy kilka dodatkowych fraz rozszerzających w sposób nieznaczny wybrane fragmenty kompozycji. Największą pomyłką jest w mojej ocenie doklejenie do piosenki promującej Neila Finna dwóch minut nic nieznaczącego instrumentalnego plumkania. O wiele większą wartość niosą za sobą cztery bonusowe utwory, które w wyniku drastycznego montażu nie znalazły się w obrazie Jacksona. Najciekawiej prezentuje się triumfalna fanfara w Erebor oraz pełen dostojeństwa i patosu utwór The Edge of the Wild z kolejna aranżacją wspaniałego tematu Misty Mountains. Nie mogło zabraknąć również tradycyjnej dla prozy Tolkiena piosenki w wykonaniu głównych bohaterów. Edycja specjalna Hobbita oferuje nam komiczną przyśpiewkę, Bunt the Knives, towarzyszącą krasnoludom podczas efektownego sprzątania po wieczerzy. Czy są to jednak fragmenty, które będą spędzać nam sen z powiek? Śmiem twierdzić, że nie. Muzyka Shore’a nie czaruje w takim stopniu jak trylogia Władcy Pierścieni, a przeszło dwie godziny średniej klasy materiału muzycznego to stanowczo za dużo.
Osobną sprawą jest pudełko w jakie zapakowano ten specjał. Mówiąc delikatnie nie należy ono do najbardziej ekskluzywnych na rynku kolekcjonerskim. Płyty załadowano bowiem do papierowego ekopacka z przestrzenią pośrodku przeznaczoną na książeczkę z liner notes. Można by było przełknąć tę gorzką pigułę gdyby nie fakt, że wyciągnięcie pożądanych dysków wiązać się musi z nie lada gimnastyką artystyczną. Rozerwanie kartonika przy zgięciu okładki to tylko kwestia czasu. Co ciekawe, tak beznadzieją myślą techniczną wykazali się tylko europejscy dystrybutorzy, gdyż za oceanem produkt ten sprzedawany jest w solidniejszym opakowaniu. Stąd też ocena końcowa wydania została odpowiednio pomniejszona o te tandetne wykonanie.
Niestety nie jest łatwo mówić o najnowszym dziele Howarda Shore’a bez pewnej nutki rozczarowania. Zdaję sobie sprawę, że wszystkiemu winna jest wspomniana wyżej PRka wydawców i wygórowane oczekiwania fanów, którzy spodziewali się po Hobbicie genialnego dzieła. Szkoda, że zamiast geniuszu mamy tylko powtórkę z rozrywki w nie najgorszym wykonaniu. Najciężej oswoić się z myślą, że już u podstaw stłumiono potencjał, jaki tkwił w opowiadaniu Tolkiena. Bo jeżeli próchno selfplagiatu dotyka nowej trylogii już w pierwszej jej odsłonie, aż strach pomyśleć dokąd doprowadzi nas ta rzekomo Niezwykła podróż.
Ocena wydania: 3/5