Homefront nie był może udaną grą, ale miał w sobie to coś, co sprawiało, że chciało się do niej wracać. Tamten tytuł, z niedorzeczną fabułą, w której USA upada pod naciskiem Korei Północnej, miał w sobie sceny, które zapadły mi w pamięć, a sama gra sprzedała się całkiem nieźle - na tyle dobrze, by pomyśleć o kontynuacji. Kontynuacja zaś w postaci Homefront: The Revolution pokazała, że kłopoty z produkcją zawsze przekładają się na końcowy efekt prac developerów. Przed twórcami jeszcze mnóstwo pracy, żeby produkt doprowadzić do stanu, w jakim miał się on ukazać. W Homefront: The Revolution gra się i ogląda tak, jakby tytuł nie wyszedł z fazy beta. Po dobry kilku godzinach spędzonych z grą muszę powiedzieć, że jestem nią delikatnie rozczarowany. Już wydana przed trzema laty produkcja oferowała więcej i była lepiej wykonana. Nie oznacza to jednak, że Homefront: The Revolution nie jest pozycją, której nie warto poświęcić tych kilkunastu godzin choćby dla samego wątku fabularnego. Ten zaś ma w sobie potencjał, szczególnie gdy gracz bliżej zaznajamia się z tłem fabularnym, w którym mozolnie i powoli Korea sama wpuszczana jest na amerykańską ziemię, a potem tylko jeden pstryk przełącznika wyłącza wszystkie zabezpieczenia USA. Kraj z arsenałem, który nie działa, nie może się bronić, dlatego z pomocą przychodzi koreański sojusznik. Coś jak z "białymi ciężarówkami pomocy humanitarnej", które Rosja wysłała do ogarniętej wojną Ukrainy. Tutaj jest identycznie, z tym że na pewnym etapie Korusy - tak Koreańczycy nazywani są w grze - przestają się kryć ze swoimi zamiarami i zbrojnie podbijają całe Stany Zjednoczone Ameryki. No url W grze wcielamy się w żołnierza imieniem Brady. Nie wiemy o nim nic. Nie wiemy, jak wygląda (i się przez całą grę tego nie dowiadujemy), nie wiemy, jaką ma rolę. W ogóle nic nie wiemy poza tym, że jest on ważny dla niejakiego Walkera, który poświęca swoją wolność, by Korusy nie pojmały Brady'ego. To pozwala nam poznać szychy filadelfijskiego ruchu oporu i ramię w ramię z nimi walczyć z najeźdźcą. Początkowo naszym głównym zadaniem jest odbicie z rąk Korusów "twarzy rewolucji", człowieka, bez którego to całe przedsięwzięcie może się nie udać. Gdzieś tam w połowie fabuły okazuje się jednak, że są ważniejsze priorytety i Walker nie ma już tak istotnego znaczenia dla rewolucji. Trzeba zakasać rękawy i rzucić się w wir walki z okupantem. Fabuła niestety nie jest najmocniejszą stroną gry. Postacie, które nam towarzyszą, a w szczególności główny bohater, są miałkie i niewyraźnie, przez co pamiętamy je jak przez mgłę. Chociaż gra w tytule ma słowo rewolucja, próżno jej szukać na ulicach Filadelfii. Od czasu do czasu można to poczuć. Można doświadczyć strachu i przerażenia mieszkańców, którzy boją się dołączyć do ruchu oporu i przeciwstawić wrogowi. Czasami też jesteśmy świadkami zrywu ludności cywilnej, która rzuca się ze wściekłością na przeciwnika i rozszarpuje go na oczach gracza, ale takie sceny występują tylko czasami i za rzadko, a w większości przypadków są one efektem mozolnej pracy gracza polegającej na czyszczeniu kolejnych dzielnic z aktywności wroga. No url Formuła Homefront: The Revolution to półotwarty świat, w którym miasto podzielone jest na kilka dzielnic. Każda z nich oznaczona jest kolorem, a kolor oznacza nastawienie Korusów do ludności. Strefa czerwona oznacza tereny objęte wojną, strefa żółta to tereny podwyższonego ryzyka, na których lepiej nie pokazywać się z bronią w ręku, z kolei strefy oznaczone kolorem zielonym oznaczają obszar, na którym Korusy mają obowiązek strzelania do każdego bez względu na to, czy jest to cywil czy partyzant. To właśnie tam znajdują się najważniejsze struktury przeciwnika. W praktyce jednak nie ma to znaczenia, bo gdzie byśmy nie wywołali alarmu, to zawsze znajdą się miejsca, w których możemy się schować i przeczekać nagonkę na bohatera. Po upłynięciu tego czasu możemy wyjść z ukrycia i dalej spacerować po strefie, jakby nic się nie stało. Pokazuje to, jak niskim IQ cechują się nasi przeciwnicy, którym w trakcie pościgu do głowy nie przyjdzie, żeby zajrzeć do pobliskiego kubła na śmieci. Jedną z bolączek nowego Homefronta są nieciekawe misje. Takich, które naprawdę nas zainteresują, jest kilka, w większości jednak sprowadzają się one do otwartego konfliktu, wciśnięcia jednego przycisku lub zhackowania urządzenia. Sam model strzelania też jest niedoskonały, ale potrafi dawać satysfakcję. Zapomnijcie o precyzyjnym strzelaniu długimi seriami z karabinów maszynowych. Odrzut tych broni jest taki, że większość kul poleci prosto w niebo. Precyzję zapewniają tylko te bronie, w których jedno naciśniecie spustu powoduje jeden strzał. Takimi strzelało mi się najlepiej; pozostałych używałem naprawdę sporadycznie, bo zwyczajnie zabawa z nimi nie dostarczała mi należytego poziomu satysfakcji. W Homefront: The Revolution nie brakuje partyzanckich gadżetów, takich jak prowizoryczne ładunki wybuchowe, urządzenia do hackowania sklecone z nie wiadomo czego, wybuchowy pluszowy miś z zapalnikiem czasowym i tym podobne. W grze zobaczymy normalne urządzenia, które widzimy na co dzień w naszym realnym życiu, ale są one zupełnie inaczej wykorzystywane. To pokazuje, jak bardzo desperackich kroków podejmują się partyzanci nie tylko ci w grze, ale należy przypuszczać, że również ci, którzy tego doświadczyli na własnej skórze. Skoro w trakcie tworzenia gry pomysły konsultowano z ekspertami, to pozostaje mieć nadzieję, że tak właśnie było z tymi prowizorycznymi narzędziami niosącymi śmierć. No url Dambster Studios zdecydowało się skupić na wątku fabularnym kosztem tradycyjnego multiplayera, którego nie ma w Homefront: The Revolution. Zamiast niego gracze otrzymali możliwość zabawy w trybie kooperacji. Misje tutaj nie są ani wyjątkowe, ani wciągające. Ponadto znaleźć graczy też nie jest całkiem łatwo. Nie dlatego, że gra ma problem z matchmakingiem, ale dlatego, że po prostu niewielu w ten tytuł gra. Nie jest to sama wina tej pozycji, a raczej graczy, którzy nie wierzyli w potencjał, który niewątpliwie w niej drzemie, tylko nie potrafiono go należycie wykorzystać. Wizualnie i dźwiękowo też nie jest idealnie. Gra na PlayStation 4 potrafi tak pogubić klatki animacji, że głowa boli, a jedna z ostatnich jej aktualizacji spowodowała wielkie spustoszenie. Tylko dzięki kreatywności i zabawie z plikami zapisu udało mi się ją ukończyć. Na szczęście po tej łatce płynność znacznie się poprawiła (nie do stopnia bardzo dobrego, ale dość zadowalającego). Wizualnie Filadelfia w jednym momencie może nas zachwycić, z drugiej mocno odrzucić. Oprawa graficzna jest nierówna, co nie pozostaje bez wpływu na ogólny odbiór gry. Można rzec, że nie jest najgorzej, ale zawsze mogłoby być lepiej, tym bardziej że sami twórcy są tego świadomi, o czym informują w liście do graczy przed napisami końcowymi. ‎Homefront: The Revolution rodził się w bólach i z problemami. Gra przez kłopoty z Crytekiem była wielokrotnie wstrzymywana, kasowana i tworzona od nowa, a presja czasu odcisnęła piętno na studiu, które ostatecznie ją ukończyło. Nie próbuję w ten sposób tłumaczyć nie do końca udanego produktu - raczej staram się uzmysłowić Wam, czemu gra jest taka, a nie inna. Bez dwóch zdań, gdyby premiera miała odbyć się w późniejszym terminie, o Homefront: The Revolution mówilibyśmy w kategoriach gry co najmniej dobrej. Teraz mówimy o niej jedynie jako o przeciętniaku z wielkim potencjałem. PLUSY: + długa kampania, + interesujący system modyfikowania broni, + system odbijania stref jak w Far Cry, + półotwarta struktura świata, + różnorodność broni i gadżetów na wyposażeniu partyzantów. MINUSY: – sporo błędów i spadki animacji, – przeciętna oprawa wizualna, – brak interesujących bohaterów, – nieciekawa i przewidywalna fabuła, – strzelanie nie przypadnie każdemu do gustu, – tryb kooperacji nie budzi emocji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj