"Homeland" zakończyło swój 4. sezon w zaskakujący sposób, a ostatni odcinek utrzymany był w klimacie bardzo spokojnym. Próżno tu szukać motywów rodem z "24 godzin", a scenarzyści zainteresowani są tym, jak nasi bohaterowie zmienili się po wycieńczającym pobycie w Islamabadzie. Wrócili oni bowiem do ojczyzny po spektakularnej porażce. Wielkim zwycięzcą okazał się Haqqani i pakistański wywiad z Tasneem na czele. Carrie została przez nią pokonana i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Tak naprawdę finałem tej serii była de facto 10. odsłona, w której Mathison gotowa jest wrócić do USA z podkulonym ogonem i zostawić za sobą wydarzenia ostatnich tygodni. Finałowe epizody pełniły zaś rolę pomostu i swoistego prequela sezonu 5.
Po ataku na ambasadę tylko Quinn wierzył, że misję da się jeszcze uratować, ale walczył on z wiatrakami. Zareagował emocjonalnie – tak jak jeszcze kilka lat wcześniej zachowałaby się Carrie - i się sparzył. "Homeland" zdołało jednak zaserwować nam tydzień temu interesujący cliffhanger związany z Dar Adalem. Twórcy znów nie poszli tutaj po linii najmniejszego oporu i nie zdecydowali się na rozwiązanie schematyczne oraz stricte rozrywkowe – stary wyjadacz w CIA nie okazał się być zwyczajną wtyczką, a całość miała wymiar o wiele głębszy.
Jeśli działania Adala w istocie sprawią, że Berenson zastąpi Lockharta na stanowisku szefa Centralnej Agencji Wywiadowczej, otwarte zostaną dwie niezwykle interesujące do eksploracji furtki fabularne. Saul dostałby tę robotę literalnie po trupach, co znów rozrusza jego relacje z Carrie, która taki rozwój rzeczy uzna za poważną zdradę (w pewnym sensie to karma - za to, co zrobiła swojemu mentorowi w odcinku 9). Saul chce zaś – jak sam mówi – „wszystko naprawić”. Ma tu bez wątpienia na myśli dorwanie Haqqaniego, ale jeśli przystanie na warunki Dar Adala, taka operacja będzie musiała przebiegać po kryjomu i bez dużego wsparcia.
[video-browser playlist="637398" suggest=""]
To miał być sezon o Carrie, a finał to dobitnie potwierdza. Nie skomplikuje się tylko jej związek z Saulem, ale również ten z Quinnem oraz z córką. To wszystko ma ścisły związek z pojawieniem się w serialu jej matki. Było ono bardzo potrzebne (choć nie ukrywam, że chciałbym, aby był to występ jednorazowy). Bohaterka w końcu zmierzyła się z piętnem swojej choroby i ze swoją bolesną przeszłością, wyciągając przy tym wnioski potrzebne jej do przeistoczenia się w osobę, która wierzy w lepsze życie i chce być kochającą matką. To Carrie zupełnie inna niż ta z początku serii – Królowa Dronów – dla której liczyła się tylko praca, a dziecko i rodzina miały znaczenie drugorzędne. Śmierć ojca (piękny hołd dla niedawno zmarłego Jamesa Rebhorna) tę ewolucję tylko dokończyła.
Carrie będzie musiała jednak o szczęście walczyć. „Long Time Coming” wyklarował kilka poważnych niedokończonych spraw, z którymi trzeba uporać się najpierw. I odnoszę wrażenie, że Alex Gansa oraz spółka powinni dać widzom jeszcze jedną, ostatnią misję i godnie wieńczący tę historię sezon finałowy. Zasługujemy na to my, a także Carrie. Kresu powinna dobiec jej tułaczka, a także samo "Homeland", gdy jest jeszcze w absolutnej telewizyjnej czołówce. A w jaki sposób? W moim odczuciu happy end pasowałby tu jak ulał. Być może słodko-gorzki, ale zawsze.
Czytaj również: Szef Showtime o kameralnym finale „Homeland”
To jednak tylko spekulacje, a tymczasem należy podsumować 4. serię. I trudno nie rozpływać się nad nią w samych superlatywach. Było tu dosłownie wszystko, do tego zaprezentowane widzom w rewelacyjny sposób. Znalazło się miejsce na dogłębny rozwój postaci, świetną intrygę szpiegowską i sporo trzymającej w napięciu akcji. Fabularny restart, jaki zaserwowali nam twórcy, okazał się więc eksperymentem niezwykle udanym. Jako że recenzowany finał oglądało się bardziej jak premierę sezonu, powyższa ocena jest chyba dla niego w sam raz. Temu rozdziałowi "Homeland" jako całości należy jednak spokojnie wystawić ocenę o jeden punkcik wyższą.