Homeland w piątym sezonie nadal jest świetną produkcją. Historia w najnowszym odcinku odrobinę zwalnia, ale to nie znaczy, że emocji jest mniej. Wręcz przeciwnie - niektóre sceny potrafią wcisnąć w fotel.
No, no, no,
Homeland cały czas ogląda się doskonale! Z tygodnia na tydzień po kawałku zagłębiamy się coraz bardziej w międzynarodową szpiegowską intrygę. Najpierw sprawa Libanu i niemieckiego wywiadu, później Syria, teraz Rosja i Izrael. Te wszystkie wątki w odcinku
Parabiosis gdzieś tam są obecne w tle, jednak jest to zdecydowanie moment przystopowania, ustawienia szeregów i rozłożenia pionków na tej szachownicy.
Jedna z pierwszych scen i już zaskoczenie – rozmowa Carrie z Saulem pełna jest dziwnych reakcji, szczególnie ze strony Berensona, ale hej - nie zapominajmy, że minęło sporo czasu, od kiedy ich stosunki drastycznie się ochłodziły, a Saul ma zdecydowanie większe problemy na głowie, więc tym bardziej nie powinien ufać maniaczce, która kilka razy w swojej pracy się pomyliła. W tym momencie Carrie schodzi na drugi plan, a my otrzymujemy program pt.
Mandy Patinkin Show.
Pomijając początkową scenę, Saul ma jeszcze trzy świetne sekwencje. Pierwsza z nich to oczywiście jego konfrontacja z Dar Adalem. Druga to świetnie udźwiękowiona scena w hotelu, bardzo ładnie operująca „ciszą” z powoli narastającą pulsującą muzyką – od tego momentu Saul wie, że traci grunt pod nogami; zarządził przeszukanie budynku CIA, nie biorąc pod uwagę tego, że sam może być obserwowany. Trzecia sekwencja, kontynuująca motyw muzyczny z poprzedniej, to operatorski popis, który rzadko obserwujemy w
Homeland i dlatego też tak rzuca się w oczy – kilka długich, dynamicznych ujęć tworzy ciasny, duszny klimat. Zresztą przy wspomnianych scenach forma połączona z minimalnym aktorstwem robi wszystko – wyjaśnia motywacje Saula, jego postępowanie oraz wprowadza sporo emocji.
No url
Aż szkoda, że tak dobry realizacyjnie odcinek szyty jest kiepskim wątkiem Quinna. Niby lepsze to niż jego zataczanie się po ulicy i płakanie nad swoim losem, jednakże wprowadzenie nowej postaci do serialu tylko po to, by skonfrontować ją z bohaterem pod koniec odcinka, wydaje się zupełnie niepotrzebne.
Carrie (jak by nie patrzeć, główna bohaterka serialu) realizuje swój plan ucieczki poza kadrem. W szóstym odcinku
Homeland jej „czas antenowy” to zaledwie 10 minut, choć mogłoby być mniej, gdyby wyciąć scenę z Jonasem – cały ten wątek miłosny uznaję za nietrafiony bądź niewykorzystany odpowiednio dobrze. W wyborny sposób zastosowano jednak McGuffina, którym są dokumenty CIA – nie jest to oczywiście najbardziej poprawne określenie, ale na ten moment całą fabułę konstruuje coś, czego zawartości nie znamy, a jednak z jakiegoś powodu ich wyciek zapoczątkował lawinę wydarzeń, których konsekwencje widzimy teraz. Tym bardziej emocjonująca jest scena, w której Carrie wreszcie znajduje się w posiadaniu pendrive’a. Sekundy od poznania prawdy widzimy czarny ekran i plansze z nazwiskami twórców. Ktoś tu się chyba uczył od Vince’a Gilligana.
Homeland radzi sobie naprawdę dobrze – na półmetku nadal jest piekielnie interesująco, ba, jest jeszcze ciekawiej niż na początku i wydaje mi się, że intryga będzie się coraz ciekawiej zagęszczać, szczególnie w momencie, gdy CIA zorientuje się, że potrzebuje Saula bardziej niż kiedykolwiek. Oglądamy naprawdę dobry sezon, praktycznie bez potknięć, z kilkoma słabymi wątkami, ale zapewne będą mieć one ciekawsze rozwinięcie pod koniec serii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h