"House of Cards" to fenomen. Oparty na książce i brytyjskim formacie (oczywiście mocno zmienionym na realia amerykańskie), zachwyca fabułą, zakulisowymi rozgrywkami, dialogami i doskonałymi kreacjami aktorskimi. Kevin Spacey w roli Franka Underwooda jest genialny, a partnerująca mu Robin Wright zachwyca nie mniej mocno. Niedawno Netflix udostępnił trzeci sezon przygód Franka, tym razem opowiadający o jego władzy w roli przywódcy najpotężniejszego państwa na świecie. Panie i Panowie, przywitajcie prezydenta Underwooda. I już na wstępie należy zaznaczyć, że istotnie - trzeci sezon jest nieco słabszy od poprzednich. Może nawet nie tyle słabszy, co po prostu inny, a właśnie przez tę odmienność traci. Oczywiście słabość ta wynika z samej historii i przyjętej konwencji. Potęgą produkcji zawsze były zakulisowe zagrywki Franka, jego chore dążenie do władzy, które sprawiało, że nie cofał się przed niczym - nawet przed zleceniem zabicia kogoś czy podłożenia świni. Z tego zresztą znany był Frank, za to go "kochali" widzowie. Teraz więcej jest biurokracji i przepychanek z kongresem niż nieczystych zagrywek. Frank jednak próbuje, co widać doskonale w scenie z sędzią najwyższym. Na początku, gdy mu wygodnie, przekonuje człowieka, u którego wykryto alzheimera, by został na stanowisku, żeby potem go odpowiednio "zmotywować" i pozbawić "stołka". Niestety zagrywka się nie udaje, co mocno komplikuje przyszłość samego bohatera. Fabuła ma trzy najważniejsze wątki główne, które w odpowiednim czasie się uaktywniają i spajają aż do końca. Na początku obserwujemy Franka jako prezydenta, jego problemy z partią, która go zupełnie nie wspiera, widząc, że Underwood i tak nie ma poparcia narodu. Nie oszukujmy się, prezydent nie jest lubiany. Ba! Jest wręcz nienawidzony, co widać szczególnie w starciach z prasą (zwanych potocznie konferencjami prasowymi). Kongres nie przystaje na coraz dziwniejsze pomysły przywódcy, a Frank ma tylko jeden cel: zostawić po sobie spuściznę. Tą spuścizną ma być program amworks, czyli stworzenia miejsc pracy dla absolutnie wszystkich kosztem świadczeń socjalnych. Trzecim wątkiem jest ten związany z polityką międzynarodową - tutaj na pierwszy plan wysuwa się kwestia Bliskiego Wschodu i starć z prezydentem Rosji, Petrovem. Wreszcie pierwszy wątek płynnie przechodzi w kwestię kandydowania i kampanii prezydenckiej. Trzeba przyznać, że twórcy są odważni. Zważywszy na czas kręcenia serialu, podjęli odważne decyzje, żeby pokazać zarówno konflikt (co mnie dziwi), jak i trudną polityką z coraz bardziej napierającą Rosją (tutaj brawa za odwagę). Niestety wyprzedziło ich życie i rzeczywistość, co sami przyznali w wywiadach już po premierze. Gdyby nie konflikt na Ukrainie, "House of Cards" miałoby jeszcze mocniejszy i odważniejszy wydźwięk. A tak wydaje się jedynie pokazywać istniejące realia na swój sposób. Szkoda. Nie mam jednak twórcom tego za złe, to nie ich wina. Oprócz tego mamy masę wątków pobocznych, które skupiają się na Claire i jej pragnieniu bycia kimś więcej niż dodatkiem do prezydenta oraz Dougu, jego powrocie do zdrowia, poszukiwaniu Rachel i pomaganiu zarówno nowej kandydatce na prezydenta, jak i potem samemu Frankowi. Cerber pozostaje nadal wierny, do samego końca. [video-browser playlist="669196" suggest=""] Konflikt pomiędzy Frankiem a Claire jest niejako osią napędową i widać, że im wyższa pozycja (a tutaj jest już najwyższa), tym gorzej im się wiedzie. Dużo tutaj scen symbolicznych, jak kłótnia o władzę, kto komu ją dał i kto na kogo bardziej wpływa, oraz seks. Seksu dużo nie jest, ale jak już się pojawia, to jest on zazwyczaj związany z ważnymi wydarzeniami. Słaby, zrezygnowany i płaczący Frank zostaje wzmocniony stosunkiem z żoną. Podobnie jest już pod koniec, gdy ta próbuje zmusić go do przejęcia inicjatywy i władzy - co również jest symboliczne. Zresztą symbolika porażek i zwycięstw pojawia się częściej - czy to w scenie, w której Petrov całuje Claire przy wszystkich, czy też gdy Frank sika na grób ojca lub pluje na figurę Jezusa. Nie zmienia to faktu, że ogólnie właśnie przez ową prezydenturę w serialu dzieje się jakby mniej. W drugiej części, kiedy rozpoczyna się kampania, kwestie Rosji - wtedy akcja znowu zaczyna gnać, ale pierwsza jest dosyć leniwa. Trzeba też przyznać, że odcinki wyreżyserowane przez Holland są jednymi z najlepszych w sezonie. Szczególnie debata została dobrze uchwycona. Aż szkoda, że reżyserka nie kontynuuje pracy przy polskiej "Ekipie", która była naprawdę dobrą produkcją. Może czas na kolejne political fiction w kraju nad Wisłą? "House of Cards" kończy się przewrotnie, niczym szekspirowski dramat. Koalicja pomiędzy Claire a Frankiem rozpada się i nie wiadomo, co będzie dalej. Bezsilność Underwooda jest aż nadto widoczna i może pozytywnie wpłynąć na czwarty sezon. Pytanie tylko, czy formuła się nie wyczerpała. Frank był już kongresmenem, wiceprezydentem, wreszcie przywódcą USA. Czyżby znowu miał walczyć o władzę? Wierzę, że twórcy wraz z czwartym sezonem godnie zakończą historię Franka, który choć potworny, potrafi podobać się widzowi. Czytaj również: Alec Baldwin szykuje powrót do telewizji w politycznym serialu HBO Jaki jest więc ten trzeci sezon? Nierówny. Nadal doskonały technicznie, z paroma świetnymi rozwiązaniami, jak choćby te dotyczące konfliktu z Rosją (Lars Mikkelsen jest absolutnie rewelacyjny jako Petrov i stanowi godnego przeciwnika dla Franka - nareszcie!) czy kampania prezydencka. Brakowało mi częstszego burzenia czwartej ściany i bezpośrednich zwrotów do widza, choć bywały odcinki, w których Frank o tym pamiętał. Jednocześnie bycie prezydentem jest momentami... nudne. I taki też momentami był ten sezon. Dobry, ale nie najlepszy; momentami świetny, czasami po prostu zwyczajny. Czyli taki jak życie. Jeszcze raz brawo dla Netflixa. Nawet słabszy sezon nadal jest świetny i ogląda się go niczym we śnie. W porównaniu jednak z poprzednimi seriami jest to taka drzemka, z której co jakiś czas się wybudzamy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj