Po ośmiu latach wracamy do świata znanego z powieści Suzanne Collins. Tym razem jednak cofamy się niemal do początków Igrzysk śmierci – przynajmniej w formie, jaką znamy. Czy będzie to podróż warta naszego czasu? Sprawdzamy.
Każda saga ma swój początek, a każdy bunt potrzebuje pierwszej iskry. Po tym, jak poznaliśmy historię rebeliantki Katniss Everdeen i jej heroiczną walkę przeciwko reżimowi prezydenta Snowa, czas dowiedzieć się, jak to wszystko wyglądało od drugiej strony. By to uczynić, musimy cofnąć się do dziesiątych Głodowych igrzysk. W Kapitolu osiemnastoletni Coriolanus Snow (Tom Blyth) stoi przed wyzwaniem. Miał zostać wyróżniony zmianą statusu społecznego za to, że jest jednym z najlepszych uczniów. Niestety reguły się zmieniły – by teraz zasłużyć na nagrodę, trzeba wcielić się w rolę mentora i przeprowadzić swojego podopiecznego zwycięsko przez Igrzyska śmierci. Potężny niegdyś ród Snowów podupadł i przyszłość Coriolanusa zależy od tego, czy zdoła pokonać konkurentów. Tyle że fortuna mu nie sprzyja, bo otrzymuje poniżające zadanie. Zostaje opiekunem Lucy Gray Baird (Rachel Zegler), dziewczyny z Dystryktu 12, najbiedniejszego z biednych. Bohaterka różni się jednak od reszty społeczeństwa. Jest dumna, waleczna i rozumie nowe zasady. Okazuje się, że mentora i podopieczną więcej łączy, niż dzieli.
Reżyser Francis Lawrence powraca do świata, który kieruje się dość prostą zasadą: trzeba skupić uwagę ludzi na jakiejś rozrywce, by nie mieli czasu myśleć o tym, jak tragiczne jest ich położenie. Obywatele chcą chleba i igrzysk! Problem w tym, że po dziesięciu latach formuła brutalnej zabawy wymyślonej przez doktor Volumnię Gaul została wyczerpana. Ludzie tracą nią zainteresowanie i skupiają się na czymś innym, co jest nie na rękę władzy. Postanowiono więc zmienić zasady. Całość przypomina teraz interaktywne reality show, w którym uczestnicy muszą walczyć nie tylko o życie, ale też o sympatię widzów. Obserwatorzy mogą się bardziej zaangażować w zabawę – kupować i wysyłać grającym upominki wpływające na przebieg zadań. To daje im poczucie, że mają na coś wpływ, że życie uczestników zależy od ich widzimisię i wsparcia.
Film Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży składa się z trzech różnych aktów. W pierwszym poznajemy bohaterów tego dramatu. Dowiadujemy się, kim są, jakie mają poglądy i jakie miejsce zajmują w hierarchii społecznej. W drugim obserwujemy zmagania na głównej arenie. Trzecia część zaś to opowieść miłosna z zaskakującym finałem. Struktura filmu jest więc dość wierna powieści Suzanne Collins. A jednak takie rozłożenie akcentów kryje w sobie pewne mankamenty. Najpoważniejszym z nich jest to, że akcja rozkłada się nierówno i mamy niekiedy większe przestoje – ten najbardziej odczuwalny jest pomiędzy drugim a trzecim aktem. Wtedy tempo mocno spada i chwilę potrwa, zanim znów mocniej ruszy. Niemniej całość jest tak dobrze napisana, że można na tę niedoskonałość przymknąć oko.
Bardzo mi się podoba to, jak pisarka przedstawia młodego Coriolanusa Snowa – człowieka z ideałami i pewną moralnością – którego z biegiem czasu odziera z cnót. Oczywiście nigdy nie był on krystaliczną postacią, ale wydarzenia, które wpłynęły na to, że został despotycznym prezydentem, są świetnie nakreślone. Widać, że ma cechy polityka, który jest skłonny iść do celu po trupach. Na razie istnieją pewne granice, których nie chce lub boi się przekroczyć. Jednak w jego otoczeniu są osoby, które będą go tak często i mocno „popychać” w stronę zła, aż ten nie wytrzyma i ową cienką czerwoną linię przekroczy. Jedną z takich osób jest profesor Casca Highbottom, który z pewnych względów (o których nie chce tutaj pisać, by nie psuć Wam zabawy) nienawidzi rodu Snowów i zrobi wszystko, co w jego mocy, by uprzykrzyć Coriolanusowi życie. Tylko po to, by udowodnić mu, że nie pasuje do elity narodu. Ta postać jest świetnie zagrana przez Petera Dinklage’a, który wykorzystuje każdą scenę do tego, by skupić naszą uwagę wyłącznie na sobie. Coś wspaniałego.
Wspaniale wypada także para głównych aktorów, czyli Tom Blyth i Rachel Zegler. Chemia pomiędzy ich postaciami jest naprawdę wyczuwalna. Widz w nią wierzy, dzięki czemu w pełni angażuje się w ich wątek – kibicuje im podczas gier i poza nimi. Do tego talent Zegler i ta buta prezentowana także w życiu prywatnym, świetnie pasują do postaci rebeliantki, która za niedostosowanie się do pewnych norm społecznych w swoim Dystrykcie jest zesłana na Igrzyska. Jest ona totalnym przeciwieństwem Katniss Everdeen i bardzo mi to odpowiada.
Jednak niekwestionowaną gwiazdą produkcji Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży jest wspaniała Viola Davis. Aktorka hipnotyzuje jako doktor Volumnia Gaul i przechodzi ogromną metamorfozę. Widać, że była mocno zaangażowana w budowanie tej postaci. I to nie tylko pod względem wizualnym, ale też psychicznym – co zresztą przyznaje w wywiadach reżyser Francis Lawrence. Davis zawłaszczyła tę postać i stała się niekwestionowaną królową tego filmu, pozostawiając resztę obsady daleko w tyle.
Dość duża część filmu była kręcona w Polsce, co widać zarówno w scenach nagrywanych w przerobionej Hali Stulecia we Wrocławiu, jak i po malowniczych okolicach, które udają Dystrykt 12. Halę oczywiście zmieniono i dostosowano do filmowego wyglądu, ale wciąż da się poznać, że to ten budynek.
Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży to bardzo dobre dopełnienie serii. Daje pogłębiony obraz tego świata i jego mieszkańców. Do tego ma angażującą historię i ciekawych bohaterów. Tom Blyth nie kopiuje Donalda Sutherlanda, ale z łatwością uwierzycie, że z tego młodego człowieka wyrośnie Snow, jakiego znacie. Francis Lawrence stworzył produkcję, która zadowoli fanów, a dla nowych widzów może być początkiem przygody z Igrzyskami śmierci z Jennifer Lawrence.