Serial Intruders, oparty na powieści Michaela Marshalla Smitha o tym samym tytule, zadebiutował na ekranie w roku 2014. Choć przez krytyków przyjęty chłodno i został niedoceniony, znalazł sporą rzesze fanów na całym świecie. Spróbujmy dowiedzieć się, dlaczego. Intruders, nie jest (choć próbuje się go czasem w ten sposób szufladkować) typowym przykładem serialu SF i ciężko określać go przez pryzmat jednego gatunku. Ten ośmioodcinkowy serial od BBC, to raczej  mroczny obraz z pogranicza thrillera i SF, w którym bohaterowie bezskutecznie poszukują sensu w zdarzeniach, których są świadkami, ale dane jest im znajdywać tylko skrawki prawdy. Momentami można mieć odczucie, że serial przypomina mroczniejsze odcinki kultowego The X-Files, gdzie więcej jest pytań niż odpowiedzi.  Ten nierozerwalny całun tajemnicy jest zarówno ogromną zaletą, jak i wadą Intruders. Zaletą, bowiem tak jak bohaterowie wciąż głodni jesteśmy wiedzy, cały czas próbując zrozumieć co się dzieje. Sprawia, że każdy kolejny odcinek wciąga, nasuwając kolejne pytania. Wadą, ponieważ scenarzyści nie wykorzystali tego tak dobrze jak powinni. Pytania mnożą się w pewnym momencie bez końca, a te nieliczne odpowiedzi, które się pojawiają... cóż, nie są po prostu satysfakcjonujące. Będąc przy tym, należy też wspomnieć o pierwszym odcinku – pojawiające się tam wątki nie są w żaden sposób tłumaczone i wielu widzów może stwierdzić, że nie warto oglądać dalej. Na szczęście kolejne epizody mówią już trochę więcej i mimo wcześniej wspomnianych wad, historia, w którą wplątali się bohaterowie, może wciągnąć. No właśnie, w kwestii bohaterów również pojawia się pewien zgrzyt – a zgrzytem tym jest główny bohater całej historii, Jack Whelan (grany przez John Simm). Postać jest nieco drewniana, a sporo dialogów wypada cokolwiek sztucznie, nie mówiąc już o scenach, zwłaszcza pod koniec historii, w których objawia się bezmyślność postaci. Portretujący głównego protagonistę Simm ma też swoje momenty, na pewno jednak nie kradnie scen swoim pojawieniem się. Co innego „mroczna” strona obsady, zwłaszcza James Frain w roli mordercy i Millie Bobby Brown (budząca obecnie podziw aktorka doskonale przyjętego Stranger Things), która wciela się w rolę bardzo specyficznej dziewięciolatki. W Intruders doskonale widać, dlaczego Brown wzbudziła zainteresowanie twórców Stranger Things. Wspomniany duet wypada na ekranie zdecydowanie lepiej i wpasowuje się w mroczny ton historii, sprawiając, że chce się włączać następny odcinek. Jeśli chodzi o samą historię, jak wspomniałem na początku, opiera się ona na książce o tym samym tytule. Fabuła traktuje o byłym detektywie z Los Angeles, który wpada na trop dziwacznego stowarzyszenia zwanego Qui Reverti. Stowarzyszenie to próbuje osiągnąć nieśmiertelność poprzez „kradzież” cudzych ciał, i umieszczanie w nich dusz swych członków. Jakie szanse wobec czegoś takiego może mieć zwykły gliniarz? Niewielkie prawdopodobnie. Historia nie jest może zbyt nowatorska, pojawia się też kilka banałów (choćby mała dziewczynka posiadająca potężne moce), niemniej jednak ma swój urok. Intruders mógłby być lepszym serialem, mógł być serialem naprawdę świetnym. Niestety przez niespójności oraz zbytnie epatowanie tajemnicami, których nie da się rozwiązać, jest serialem ledwie dobrym. Z pewnością można polecić go jako klimatyczny thriller ze zjawiskami paranormalnymi w tle, wątpliwe jednak, by widz odebrał go jako wybitne dzieło. I choć ma wiele wad, a drugi sezon anulowano, dla fanów gatunku będzie gratką i czymś wartym obejrzenia – dla tych, którzy nie zaznajomieni są z klimatem... cóż, po trzech odcinkach historia albo ich wciągnie, albo zapomną o tytułowych Intruzach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj