W wysokobudżetowym kinie hollywoodzkim ostatnimi czasy dało się zauważyć dwie wyraźne tendencje: boom na ekranizacje komiksów oraz wysyp retellingów popularnych baśni i bajek. Bryan Singer, a więc człowiek odpowiedzialny za przeniesienie na ekran dwóch historii o mutantach z grupy X-Men oraz nakręcenie "Supermana: Powrotu" (filmu-potworka, który należałoby wymazać z historii kina), jakiś czas temu stwierdził, że skoro w swoim dorobku zajmował się już historiami obrazkowymi, przyszedł czas wskoczyć w drugi obecnie najbystrzejszy nurt w Fabryce Snów.
Tak oto powstał Jack pogromca olbrzymów, czyli nowa wersja opowieści o Jasiu i nasionach magicznej fasoli. Wszyscy wiemy, jak potoczyła się ta historia: bujający w obłokach chłopak oddał ostatnią krowę (w filmie – konia) za kilka ziarenek, czym doprowadził swoją matkę (w filmie – wuja) do szału. Niesłusznie, ponieważ sprzedawca nie kłamał i fasola naprawdę była zaczarowana – gdy wyrosła, utworzyła most łączący świat ludzi z krainą krwiożerczych olbrzymów.
Które straszne wcale nie są. W zamiarze zapewne miały być zabawne, stąd choćby puszczanie bąków i niespecjalna lotność umysłu; w efekcie są jednak nijakie. Jak i cały film. Singer wyraźnie postawił na humor, lekkość i ogólnie bycie "cool", stąd przerysowane postacie, wybitnie współczesny bohater (na jego skórzanej średniowiecznej kurtce z kapturem brakowało tylko znaczka Nike) i mało realistyczna scenografia, sprawiająca wrażenie, jakby ktoś skopiował ilustracje z tandetnych książkowych wydań baśni (straż króla nie nosi zbroi, a plastikowo-skórzane ciuszki). Śmiesznie wcale jednak nie było, raczej momentami żałośnie na polu aktorstwa. Jack… może także poszczycić się bogatą kolekcją wybitnie nieudanych one-linerów, czyli w zamiarze zabawnych i błyskotliwych krótkich kwestii.
Trudno wskazać mi w Jacku pogromcy olbrzymów elementy, które zagrały. Ani aktorzy nie dopisali (a przecież w obsadzie byli Ewan McGregor i Stanley Tucci!), ani dialogi nie powalały, historia zaś jest prosta jak konstrukcja cepa i z definicji nie mogła być szczególnie oryginalna. Niby oglądając tego typu produkcje należy się wyłączyć i po prostu cieszyć przaśną rozrywką; trudno jednak to robić, gdy po ekranie paraduje irytująco nieporadny aktorsko Nicholas Hoult. Film sprawia wrażenie, jakby Singer bardzo do serca wziął sobie kategorię PG13 i nakręcił obraz dla 12- i 13-latków, bajkę z udziałem aktorów, w której liczą się żywe kolory i pojawiające się od czasu do czasu na ekranie olbrzymy. Dorosły widz niespecjalnie ma tu czego szukać, tym bardziej że w porównaniu z wersją kinową film jednak traci na efektowności, przez co więcej zależy od scenariusza, reżyserii i aktorów, a na żadnym z tych pól obraz Singera nie powala.
Tyle dobrego, że chociaż oznaczenie 3D odpowiada rzeczywistości i faktycznie widać, iż reżyser miał w pamięci, jaką techniką kręci. Szkoda tylko, że nikt na planie nie pomyślał o wydaniu płytowym i zawczasu nie przygotował jakiegoś ciekawego materiału – wydanie Blu-ray oferuje ledwie kilka minut wyciętych scen, jeszcze mniej gagów z planu i gierkę, w której Hoult uczy nas, jak zabijać olbrzymy.
Wydanie Blu-ray |
Dodatki: wersja 2D, gra zręcznościowa, gagi z planu, usunięte sceny |
Język: angielski - DD 5.1, polski (dubbing) - DD 5.1 |
Napisy: polskie |
Obraz: 2:4:1 |
Wydawca: Galapagos |