Po dziewięciu latach znowu możemy obejrzeć Matta Damona w roli Jasona Bourne’a. Jak wypada ten powrót?
Występy w ekranizacjach thrillerów Roberta Ludluma nie są może najbardziej udanymi kreacjami w dorobku Matta Damona, ale z pewnością wielu widzów pamięta go właśnie z roli Jasona Bourne’a – superagenta walczącego z amerykańskimi agencjami i próbującego odkryć swoją prawdziwą tożsamość. Ostatni raz mogliśmy go podziwiać w
The Bourne Ultimatum z 2007 roku, a później jeszcze nakręcono
The Bourne Legacy, gdzie pałeczkę przejął Jeremy Renner, a Damon pojawia się tylko w przebitkach. Teraz, po dziewięciu latach, powraca do swej sztandarowej roli w filmie zatytułowanym po prostu
Jason Bourne.
Niestety nie jest to powrót w pełni udany, za co niekoniecznie należy winić samego aktora (choć widać, że powoli wiek odciska na nim piętno), co poważne braki scenariuszowe i – w nieco mniejszym stopniu – sposób montażu całego filmu. Sam Damon/Bourne jest w zasadzie taki, jakiego widz oczekuje: spokojny, wyważony, ale w kluczowych momentach potrafiący solidnie przyłożyć i pokazać kilka niezłych układów walki. Nie wydaje się jednak, żeby sama charakterystyczna i lubiana postać mogła pociągnąć film, którego fabułę można streścić w kilku zdaniach, a scenariusz chyba się gdzieś zapodział podczas produkcji.
Klasycznie już dla serii tytułowy bohater zostaje wciągnięty w rozgrywkę z CIA, a stawką jest odkrycie prawdy o śmierci Bourne’a seniora, czego efektem jest kilka skoków po mapie: od pościgu przez ogarnięte zamieszkami Ateny, przez standardową dawkę akcji w Berlinie i Londynie, aż po finałową rozróbę w Las Vegas. W tle zaś kryje się kolejny spisek knuty przez CIA, gdzie główne role pełnią – zresztą dość słabo wypadając – postacie Tommy’ego Lee Jonesa i Alicii Vikander.
No url
Całość niestety jest bardzo przewidywalna i niespecjalnie interesująca, przez co jedyne, co pozostaje, to skupienie się na kolejnych potyczkach bohatera. Kolejne przystanki na trasie Bourne’a to rzecz jasna tylko pretekst, by pokazać pościgi, bijatyki, strzelaniny czy rozgrywkę szpiegowską. To wszystko znamy z wcześniejszych części serii; zresztą przecież to właśnie ona pokazała, jak należy kręcić współczesne filmy akcji. Tym razem jednak twórcy chyba sami zapomnieli o tej lekcji, bo wiele scen w
Jasonie Bournie jest rozciągniętych i mało widowiskowych. Pewnie, jest chociażby bardzo dobry, spektakularny pościg samochodowy po ulicach Vegas, ale większość scen wywołuje raczej wzruszenie ramion, niż pobudza adrenalinę.
Być może część winy ponosi sposób montażu, mający w zamierzeniu dodać dynamiki wydarzeniom. Jeśli ktoś lubi kamerę śledzącą postacie, szybkie przebitki z różnych ujęć, nagłe zmiany planu i zbliżenia pokazujące jedynie wycinek wydarzeń, to pewnie film wywrze na nim pozytywne wrażenie. Wszyscy inni będą raczej zniechęceni chaosem i poszatkowanym obrazem – prawdopodobnie nawet nieźle choreograficznie ułożone sceny na ekranie sprowadzają się do szamotaniny, z której niewiele widać.
Paul Greengrass dał nam kilka udanych filmów – chociażby i niektóre z wcześniejszych
Bourne’ów – ale tym razem jego dzieło zawodzi oczekiwania. Jest w
Jasonie Bournie kilka smaczków, ale szczątkowa fabuła połączona ze sposobem pokazywania wydarzeń sprawia, że tym razem historia superagenta sprowadza się do pozbawionego celu chaosu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h