Jedwabnik pokazuje, że Strike trochę się odkuł z nieszczęść życiowych, które go pogrążyły u progu serii – wynajął mieszkanie nad agencją, na fali sprawy Luli Landry dochrapał się kilku znośnie płatnych zleceń, a eksnarzeczoną, piękną Charlotte, wykasował z pamięci podręcznej umysłu (przynajmniej się stara). Tymczasowe Rozwiązanie, czyli asystentka Robin, przekwalifikowała się na Stałe Rozwiązanie i wspiera swojego chlebodawcę nie tylko w papierkowej robocie oraz odbieraniu telefonów, ale także w prawdziwym śledczym rzemiośle. A będzie w czym wspierać – kolejna wielka sprawa na horyzoncie.
O ile w Wołaniu kukułki środowiskiem detektywistycznej analizy był high-life modelek i muzyków, to tutaj Cormoran pakuje się w nieco inne kłębowisko żmij – półświatek literacki (na marginesie: ciekawe, ile Galbraith/Rowling wniosła do niego swoich doświadczeń – nie chodzi mi tu o samą zbrodnię, ale raczej splątane stosunki towarzyskie):
"Pisarze to okrutne plemię, panie Strike. Jeśli chcesz przyjaźni na całe życie i bezinteresownego koleżeństwa, zaciągnij się do wojska i naucz się zabijać. Jeśli chcesz życia wypełnionego chwilowymi sojuszami z kolegami po fachu, którzy będą się upajali każdą twoją porażką, pisz powieści". (s. 418)
Celne i zwięzłe. Zwłaszcza w kontekście pewnego maszynopisu. Otóż Owen Quine zaginął, a przed tym zaginięciem popełnił książkę o tytule "Bombyx Mori", w której w groteskowo-ohydny sposób wyszydza kolegów po piórze. Zaniepokojona żona – choć niezbyt świadoma wagi owej książki – zwraca się do Cormorana z prośbą o odnalezienie Quine’a. Przypuszcza, że znowu przepadł gdzieś z kochanką albo zaszył się w domu pracy twórczej. Strike podejmuje śledztwo i owszem, znajduje pisarza, a dokładniej – jego ciało. I przy okazji zdobywa ów osławiony maszynopis. Okazuje się, że Quine został brutalnie zamordowany w sposób do złudzenia przypominający fabułę "Bombyx Mori". Zbrodnia balansująca gdzieś między "Klubem Dantego" Matthew Pearla a filmem "Siedem" wstrząsa londyńskim światkiem pisarzy i prowadzi do prostego wniosku: tylko ten, kto czytał niewydaną jeszcze książkę, mógł zabić Quine’a…
Czytaj również: Nowa powieść Rowling - fragment po polsku
Galbraith/Rowling trzyma poziom, a ma się do czego odwoływać – i nie mam tu na myśli li i jedynie Wołania kukułki, czyli tomu numer 1, ale całą brytyjską tradycję kryminalno-detektywistyczną (pozdrowienia, pani Christie). Drążenie tematu, nowe wątki, nowe motywy, zacieśnianie kręgu podejrzanych, niecelny strzał, raz jeszcze analiza wszystkich wątków… Schemat znany, ale dobrze opisany za każdym razem daje radę. Tak jak w tym przypadku – combo świetnie skonstruowanych postaci, szarobury Londyn (jak nie deszcz, to śnieg, ale przynajmniej można się schronić w pubie, co też Cormoran skwapliwie czyni) i przyzwoita intryga zapewniają kilka godzin godziwej rozrywki. Ładnie rozwija się postać Robin – chwilowo asystentki, ale w sekrecie serducha pani-wannabe-detektyw – tak samo jak relacja Robin-Cormoran, szczęśliwie bez kiczowatych wstawek romansowych (a przyszły małżonek Robin, Matthew, mało przychylnie spogląda na jej zapędy detektywistyczne, pracę w agencji i samego Cormorana). Trzeba tylko uważnie śledzić powiązania między kolejnymi autorami, wydawcami i redaktorami – każdy ma swoje grzeszki i można się w nich pogubić. Mnie osobiście z takich bardziej drugoplanowych postaci najbardziej podobała się Leonora Quine: kobieta z bagażem doświadczeń, niby prostolinijna, ale czy jest gotowa przekroczyć wszystkie granice? Ha! Sprawdźcie sami.
Ergo: wizja kolejnych tomów (Galbraith/Rowling planuje popełnić w sumie 7 części cyklu) jest wizją obiecującą. Czy Cormoran Strike stanie się naczelnym rozwiązywaczem spraw morderczych współczesnej Anglii – czas pokaże. Ale nieźle mu idzie, jak na razie.