Mike Mignola dla współczesnego horroru zrobił już tak wiele, że od dawna zajmuje należne mu miejsce w panteonie uznanych popkulturowych twórców. Jenny Finn jest dowodem na to, że po stworzeniu Hellboya i Baltimore nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Jenny Finn to jeden z najbardziej osobliwych komiksów Mike’a Mignoli. Określenie „osobliwy” doskonale tu pasuje, a pamiętajmy, że mówimy o artyście mającym na swoim koncie takie koncepty jak superbohater-homar czy I wojna światowa z udziałem wampirów. Jenny Finn to z jednej strony niepokojące dziwactwo, z drugiej komiks tak mocno przepełniony motywami charakterystycznymi dla Mignoli, że trudno już na wstępie nie przyporządkować do niego tego artysty. Autor Hellboya wykonuje kolejny krok w eksploracji swoich lovecraftowskich fascynacji. Pozwala opowieści płynąć w niespotykane rejony. To, co tam znajdziemy, zarówno zadziwia, jak i wywołuje konsternację.
Tym razem Mike Mignola zaprasza nas do wiktoriańskiego (i trochę steampunkowego) Londynu, ale nie do jego wystawnego centrum, a tam, gdzie mieszkańcy aglomeracji żyją na ulicy i ledwo wiążą koniec z końcem. Doki i slumsy przepełnione są żebrakami, przestępcami i prostytutkami – defetyzm i beznadzieja są tu na porządku dziennym. To właśnie w tym miejscu spotykamy Joego – mężczyznę w kwiecie w wieku, który próbuje uczciwie zarabiać na życie. Jest tu też tajemnicza Jenny Finn – młoda dziewczyna budząca obawę i niepokój wśród autochtonów. W okolicy grasuje również seryjny morderca, lubujący się w zabijaniu prostytutek, a część mieszkańców zapada na dziwną chorobę, przez którą zaczynają przypominać morskie stworzenia. Wkrótce okazuje się, że wszystkie te elementy są połączone, a zazębiająca się historia prowadzi w jednym kierunku. Ku zagładzie.
Jenny Finn nie jest obszernym komiksem – to ciekawie zilustrowane opowiadanie z wartką akcją i kilkoma podnoszącymi ciśnienie zwrotami akcji w konwencji grozy. To absolutnie nie jest fabularny Mount Everest, ale nie o to tu chodzi. Mike Mignola specjalizuje się w budowaniu atmosfery kultywującej marność, fatalizm i nihilizm, a Jenny Finn zawiera esencję takiej konwencji. Świat przedstawiony pozbawiono jakiejkolwiek nadziei. Cywilizacja chyli się ku upadkowi. Człowiek człowiekowi wilkiem – ludzie zdolni są do przerażających rzeczy względem swoich bliźnich, a zło kryjące się w oceanie tylko czeka, żeby pożreć zagubionych mieszkańców lądu. Jenny Finn, wykorzystujący lovecraftowskie motywy związane z bogami uśpionymi pod wodą, prezentuje apokaliptyczną historię o zagładzie, w której istnienie ludzkie nie ma w sobie nic ze świętości. Według autora jesteśmy tylko prochem.
Komiks nie byłby tak sugestywny, gdyby nie oprawa graficzna. Mike Mignola nie jest autorem ilustracji — opracował jedynie okładkę. Zawartość stworzyli Troy Nixey i Farel Dalrymple. Warto wspomnieć również, że za kolory odpowiada Dave Stewart. Tonacja odgrywa tutaj istotną rolę, bo to właśnie ona podbudowuje uczucie defetyzmu. Większość wydarzeń dzieje się w mroku i o zmierzchu, a akcji toczącej się poza budynkami nigdy nie towarzyszy słońce. Przez cały czas jest ciemno i ponuro. Czytelnik odczuwa podskórnie, że „coś wisi w powietrzu”, i oczywiście ma rację. Rysownicy tworzą natomiast karykaturalne postacie o obliczach ubranych w groteskowe grymasy. Wszyscy bohaterowie komiksu są brzydcy, a nawet odpychający. Wrażenie pogłębiają „rybie deformacje”, czyli pokłosie morskiej klątwy, którą objęci są mieszkańcy doków. Przerażająca wizja, która z pewnością zrobi wrażenie na miłośnikach horrorów.
Jenny Finn to kolejna część tzw. Mignolaverse, czyli (niekoniecznie zazębiającego się) świata stworzonego przez autora Hellboya. To jedna z najbardziej ponurych wizji autora, choć po Baltimore wydawało się, że bardziej defetystycznie już być nie może. A jednak da się w obranej konwencji zrobić jeszcze więcej. Autor rozsmakowuje się w takiej atmosferze, a my wciąż nie mamy dość jego apokaliptyczno-kasandrycznych fantasmagorii.