Jenny Finn - recenzja komiksu
Data premiery w Polsce: 28 lutego 2024Mike Mignola dla współczesnego horroru zrobił już tak wiele, że od dawna zajmuje należne mu miejsce w panteonie uznanych popkulturowych twórców. Jenny Finn jest dowodem na to, że po stworzeniu Hellboya i Baltimore nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Mike Mignola dla współczesnego horroru zrobił już tak wiele, że od dawna zajmuje należne mu miejsce w panteonie uznanych popkulturowych twórców. Jenny Finn jest dowodem na to, że po stworzeniu Hellboya i Baltimore nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Jenny Finn to jeden z najbardziej osobliwych komiksów Mike’a Mignoli. Określenie „osobliwy” doskonale tu pasuje, a pamiętajmy, że mówimy o artyście mającym na swoim koncie takie koncepty jak superbohater-homar czy I wojna światowa z udziałem wampirów. Jenny Finn to z jednej strony niepokojące dziwactwo, z drugiej komiks tak mocno przepełniony motywami charakterystycznymi dla Mignoli, że trudno już na wstępie nie przyporządkować do niego tego artysty. Autor Hellboya wykonuje kolejny krok w eksploracji swoich lovecraftowskich fascynacji. Pozwala opowieści płynąć w niespotykane rejony. To, co tam znajdziemy, zarówno zadziwia, jak i wywołuje konsternację.
Tym razem Mike Mignola zaprasza nas do wiktoriańskiego (i trochę steampunkowego) Londynu, ale nie do jego wystawnego centrum, a tam, gdzie mieszkańcy aglomeracji żyją na ulicy i ledwo wiążą koniec z końcem. Doki i slumsy przepełnione są żebrakami, przestępcami i prostytutkami – defetyzm i beznadzieja są tu na porządku dziennym. To właśnie w tym miejscu spotykamy Joego – mężczyznę w kwiecie w wieku, który próbuje uczciwie zarabiać na życie. Jest tu też tajemnicza Jenny Finn – młoda dziewczyna budząca obawę i niepokój wśród autochtonów. W okolicy grasuje również seryjny morderca, lubujący się w zabijaniu prostytutek, a część mieszkańców zapada na dziwną chorobę, przez którą zaczynają przypominać morskie stworzenia. Wkrótce okazuje się, że wszystkie te elementy są połączone, a zazębiająca się historia prowadzi w jednym kierunku. Ku zagładzie.
Jenny Finn nie jest obszernym komiksem – to ciekawie zilustrowane opowiadanie z wartką akcją i kilkoma podnoszącymi ciśnienie zwrotami akcji w konwencji grozy. To absolutnie nie jest fabularny Mount Everest, ale nie o to tu chodzi. Mike Mignola specjalizuje się w budowaniu atmosfery kultywującej marność, fatalizm i nihilizm, a Jenny Finn zawiera esencję takiej konwencji. Świat przedstawiony pozbawiono jakiejkolwiek nadziei. Cywilizacja chyli się ku upadkowi. Człowiek człowiekowi wilkiem – ludzie zdolni są do przerażających rzeczy względem swoich bliźnich, a zło kryjące się w oceanie tylko czeka, żeby pożreć zagubionych mieszkańców lądu. Jenny Finn, wykorzystujący lovecraftowskie motywy związane z bogami uśpionymi pod wodą, prezentuje apokaliptyczną historię o zagładzie, w której istnienie ludzkie nie ma w sobie nic ze świętości. Według autora jesteśmy tylko prochem.
Komiks nie byłby tak sugestywny, gdyby nie oprawa graficzna. Mike Mignola nie jest autorem ilustracji — opracował jedynie okładkę. Zawartość stworzyli Troy Nixey i Farel Dalrymple. Warto wspomnieć również, że za kolory odpowiada Dave Stewart. Tonacja odgrywa tutaj istotną rolę, bo to właśnie ona podbudowuje uczucie defetyzmu. Większość wydarzeń dzieje się w mroku i o zmierzchu, a akcji toczącej się poza budynkami nigdy nie towarzyszy słońce. Przez cały czas jest ciemno i ponuro. Czytelnik odczuwa podskórnie, że „coś wisi w powietrzu”, i oczywiście ma rację. Rysownicy tworzą natomiast karykaturalne postacie o obliczach ubranych w groteskowe grymasy. Wszyscy bohaterowie komiksu są brzydcy, a nawet odpychający. Wrażenie pogłębiają „rybie deformacje”, czyli pokłosie morskiej klątwy, którą objęci są mieszkańcy doków. Przerażająca wizja, która z pewnością zrobi wrażenie na miłośnikach horrorów.
Jenny Finn to kolejna część tzw. Mignolaverse, czyli (niekoniecznie zazębiającego się) świata stworzonego przez autora Hellboya. To jedna z najbardziej ponurych wizji autora, choć po Baltimore wydawało się, że bardziej defetystycznie już być nie może. A jednak da się w obranej konwencji zrobić jeszcze więcej. Autor rozsmakowuje się w takiej atmosferze, a my wciąż nie mamy dość jego apokaliptyczno-kasandrycznych fantasmagorii.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat