"Jeździec bez głowy" („Sleepy Hollow”) początkowo był przyjemnym w oglądaniu serialem – ani zbyt ambitnym (idealnym na odstresowanie się), ani zbyt absurdalnym. Można powiedzieć, że produkcja FOX była typem guilty pleasure. Z 2. sezonem jednak z guilty pleasure pozostało jedynie słowo guilty, ponieważ pleasure podczas oglądania „Jeźdźca bez głowy” nie było właściwie w ogóle. Jasne, trafiały się dość udane odcinki, takie jak otwierający serię „This Is War”, „Deliverance” czy „Pittura Infamante”, ale przeważały historie wtórne, absurdalne oraz najzwyczajniej w świecie nudne. Zniknął również humor, który początkowo był największą zaletą „Jeźdźca bez głowy”. Twórcy nie poradzili sobie z rozwinięciem wątku Henry’ego Parrisha, który po finale 1. serii wydawał się być idealnym kandydatem na Naczelnego Złoczyńcę serialu, oraz ponieśli sromotną porażkę w kreacji Katriny, kiedyś tajemniczej i nieuchwytnej miłości Ichaboda, która z biegiem czasu stała się bohaterką irytującą, snującą się na ekranie bez celu i przeżywającą najgorzej pokazaną wewnętrzną transformację w historii telewizji. W zeszłym tygodniu pisałam, że wysłanie Abbie w przeszłość może być dobrym pomysłem na zakończenie sezonu. Jakże się myliłam. Z finału serii (a być może i całego serialu) zrobiono kolejną sprawę tygodnia, źle przygotowaną i rozwiązaną w banalny sposób. Westchnęłam z rezygnacją w momencie, w którym bohaterowie dowiedzieli się, że istnieje zaklęcie, które umożliwi Abbie nie tylko powrót do przyszłości, ale również odkręci wszystko, co działo się w tej „alternatywnej” rzeczywistości. Taki motyw mógłby przejść w tzw. zapychaczu, ale nie w finale sezonu. Scenarzyści od razu zabezpieczyli się od konsekwencji grzebania w przeszłości i stworzyli nudny, bezrefleksyjny odcinek, który mógłby właściwie nie powstać, bo nic z niego nie wynikło. Co prawda pozbyto się Katriny Crane, jednak to było do przewidzenia – ta postać męczyła i widzów, i twórców, a nawet samą Katię Winter. Jeśli ma powstać kolejny sezon, było to rozwiązanie najbardziej sensowne. Nie zmienia to faktu, że nie dało się stworzyć mniej emocjonującej ekranowej śmierci. [video-browser playlist="667476" suggest=""] W „Tempus Fugit” nie udało się niemalże nic: zawiodła sama historia, jej rozwiązanie oraz w zamierzeniu mocny finał. Właściwie spodobały mi się jedynie dwie sceny, które trochę przypomniały nam klimat pierwszych odcinków „Jeźdźca bez głowy”, czyli zabawna walka Ichaboda ze smartfonem oraz dekapitacja Bena Franklina (który sam w sobie również był świetny – szkoda, że pojawił się na tak krótko). Potwierdzono również to, że po Jeźdźcu nie udało się serialowi wykreować żadnego złoczyńcy, który dorównałby mu brutalnością. Czytaj również: „Gotham” i „Scorpion” świetnie radzą sobie w poniedziałek – wyniki oglądalności Nie da się nie zauważyć, że twórcy chcieliby powrócić do początków „Jeźdźca bez głowy”: najpierw pozbyli się Hawleya, a następnie Henry’ego i Katriny, zaś Irvinga zresetowali (bardzo nieudolnie). Ostatnia scena ma dać widzom nadzieję na to, że w ewentualnym 3. sezonie poziom zacznie przypominać początkowe odcinki serialu. Niestety, moje zaufanie do „Jeźdźca bez głowy” po tym katastrofalnym roku zniknęło bezpowrotnie i nie mam najmniejszej ochoty przekonywać się, czy istotnie tak się stanie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj