Jonah Hex dał się poznać w naszym kraju przede wszystkim za sprawą mocno przeciętnego – oględnie to ujmując – filmu z gwiazdorską obsadą. Wydanie pierwszego albumu z tą postacią odpowiada na pytanie, czy Josh Brolin, John Malkovich, Megan Fox i Michael Fassbender odstawili fuszerkę, czy też komiksowy pierwowzór nie dostarczył solidnego materiału. Niestety, z pewną rezerwą, można postawić na to drugie, a przynajmniej taki wniosek nasuwa się po zapoznaniu się z zeszytem Jonah Hex Vol. 1: Face Full of Violence. Z zastrzeżeniem, że fabuła filmu ma niewiele wspólnego – poza główną postacią – z tym akurat komiksem.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że losy Hexa to samograj. Co prawda historia okaleczonego mściciela na Dzikim Zachodzie, który bezlitośnie ściga przestępców, nie należy do zbyt oryginalnych, ale i tak można ją bardzo dobrze ograć. Tymczasem to, co powinno być najsilniejszą stroną komiksu, staje się jego piętą achillesową.
Głównym zarzutem, jaki należy postawić Obliczu pełnym gniewu, jest wtórność – a przez to monotonia. W blisko 150-stronicowym albumie zawarto kilka odrębnych historii, w których zabrakło choć namiastki osi przewodniej. Praktycznie każda z nich opiera się na podobnym schemacie pościgu, odkrycia prawdy i krwawego wymierzenia sprawiedliwości, co sprawdzić się może raz czy dwa, ale na dłuższą metę po prostu zaczyna nudzić. Jeśli już więc zabierać się za lekturę losów Hexa, to najlepiej przyswajać je w mniejszych dawkach.
Scenarzyści Jimmy Palmiotti i Justin Gray starają się wpleść w tę historię odrobinę emocji, ale czynią to tylko powierzchownie. Dominuje obraz Hexa jako bezwzględnego ramienia sprawiedliwości (nie mylić z prawem), a wszelkie próby nadania mu uczuć czy odsłonięcia fragmentów z jego przeszłości wypadają słabiutko i niewiele wnoszą do całościowego obrazu.
W odbiorze komiksu nie pomaga także strona graficzna. Luke Ross oferuje pseudorealistyczną i jednocześnie wyidealizowaną kreskę: twarze postaci są gładkie niczym oblicza gwiazd obrobione w Photoshopie, a świat na kadrach jest sterylny i pozbawiony atmosfery. Pomijając już fakt preferowania lub nie takiego sposobu rysowania, po prostu nie pasuje on do tej historii. Nawet straszliwie okaleczony Hex raczej przypomina plastikową zabawkę dla dzieci niż koszmar, który powinien śnić się zbrodniarzom po nocach. Słabość stylu Rossa uwypukla zaledwie jedna historia narysowana przez Tony’ego DeZunigę, pierwotnego grafika tej serii. Może i jego dzieło też nie jest idealne (tym bardziej że obrazuje chyba najsłabszą opowieść), ale przynajmniej nie można mu odmówić charakteru.
Otwierający serię Jonah Hex album wypada blado. Jego lektura szybko staje się monotonna, a losy postaci nie intrygują. Jeśli ktoś lubi westernowe klimaty, to prędzej powinien sięgnąć po także wydawaną przez Egmont serię Blueberry #5: Złamany nos. Plemię widmo. Długi marsz - znacznie bardziej interesującą fabularnie i lepszą graficznie.