Julie and the Phantoms wymaga ustalenia jednej rzeczy, która jest dość kluczowa przy ocenie. Jest to produkcja przede wszystkim skierowana do dzieci i nastolatków, tak jak oryginalny High School Musical Kenny'ego Ortegi. To nie oznacza, że coś jest nie tak z nowym serialem Netflixa, bo nie traktuję tego jako wady. Myśl przewodnia, stojąca za realizacją tego serialu, determinuje rozwój fabuły, decyzje związane z określonymi twistami, uproszczenia i cały klimat opowieści. Dlatego też, gdy spojrzymy na historię, wszystko jest dość znajome i proste. Początkowo mamy budowany dobry potencjał emocjonalny, bo tytułowa Julie zmaga się z żałobą po śmierci ukochanej matki, z którą łączyła ją pasja do muzyki. Pierwsze odcinki pokazują, jak odzyskanie tej energii pozwala jej radzić sobie z tym i dojrzewać emocjonalnie. Myślę, że każdy, kto kogoś stracił może zrozumieć, poczuć i utożsamić się z tym. Problem, że wraz z rozwojem historii wątek ten został praktycznie zlekceważony. Szkoda, bo droga Julie przez etapy żałoby miała wielki potencjał, który koniec końców został zmarnowany. Stereotypy i schematy rządzą tym serialem, więc jak przenosimy się do szkoły Julie, wszystko jest ponownie oczywiste i znajome. Wiemy, kto jaką rolę w tej historii będzie odgrywać i dlaczego. Drobne twisty wiążące poszczególne postacie z motywem przewodnim, czyli duchami zespołu z 1995 roku, niewiele w tym zmieniają, bo postacie same w sobie nie wychodzą ponad sztywne ramy ustalone przez scenariusz.  Wiemy więc doskonale, jak wszelkie relacje będą się rozwijać, zanim to zobaczymy, bo dosłownie wszystko to jest w DNA obranej konwencji.  Jednocześnie słowo konwencja trochę tłumaczy obrane decyzje i wymusza od widza przymknięcie oka na to i owo. To przede wszystkim serial opowiadany muzyką, która ma kluczowe fabularne znaczenie. Obranie takiej drogi dla Julie and the Phantoms ma wpływ na każdy poszczególny aspekt serialu. Trzeba wybrać aktorów utalentowanych wokalnie, więc na ekranie nie widzimy znanych twarzy. Gdy jednak mamy pierwszą scenę, gdy Julie przełamuję żałobę, siada do fortepianu i śpiewa piosenkę matki, emocje pojawiają się w pełni, a ciarki mogą przejść po plecach. To właśnie momenty czysto muzyczne są popisem kreatywności twórców, bo brzmią świetnie, gatunkowo są różnorodne, wpadają w ucho jak w dobrym musicalu, a do tego wywołują emocje. Oczywiście większość tematów jest związana z występami na żywo bohaterki, która dzięki tajemnym mocom sprawia, że duchy chłopaków pojawiają się i wszyscy widzą, jak gra z nimi na scenie. Jest parę sekwencji bardziej rozbudowanych związanych z fantazjami dziewczyny, więc mamy wówczas popisy choreograficzne i wokalne w stylu teledysku. Oba podejścia pasują do konwencji i działają w odpowiedni sposób, więc trudno narzekać. Muzyka to najmocniejszy punkt tego serialu i dla niej warto to obejrzeć. Obok tego mamy oczywiście całą mitologię życia po śmierci, która jest bardziej rozbudowana niż sam fakt, że członkowie zespołu powracają jako duchy. Ma to związek również z tajemniczym Calebem, którego można uznać za czarny charakter tej opowieści, a z którym notabene związane są estradowe popisy niczym z klubów z lat 30. Występy z pompą, dużym zespołem z wieloma instrumentami i tym własnie muzycznym klimatem. Cały zamysł jednak niczym nie zaskakuje i proponuje raczej typowe, znane i znajome rozwiązania. 
fot. Netflix
To, co chyba najbardziej razi w Julie and the Phantoms, to częste banały w historii, relacjach postaci czy poszczególnych scenach. Choćby tak oczywisty fakt, że Julie zapomina z kim rozmawia, więc przy innych ludziach zwraca się do niewidzialnych duchów, co ma budować warstwę humorystyczną. Wiele takich aspektów tego serialu sprawia wrażenie zbyt uproszczonych. Czy to w kwestii wręcz perfekcyjnego ojca, błyskawicznego rozwiązywania wszystkich konfliktów, czy potencjalnych wątków romantycznych. Julie and the Phantoms spełnia jednak swoją rolę jako lekki, zabawny i przyjemny serial muzyczny dla widza w różnym wieku. Z odpowiednim nastawieniem ogląda się to całkiem przyjemnie, a młodsza publika dostanie sensowne morały, ładnych ludzi na ekranie, miłostki, którym może kibicować i muzyczne perypetie wzbudzające sporo emocji. To wszystko pewnie by nie działało, gdy nie jeden fakt: ma to diabelnie dużo uroku. Tego czegoś, co wywołuje guilty pleasure, bo mamy świadomość niedociągnięć, wad i problemów, ale mamy to w nosie, bo jest miło, słodko i przyjemnie. Może i czasem jest to za bardzo przesłodzone, ale jeśli ktoś szuka czegoś zaskakująco pozytywnego muzycznie i zarazem bardziej przystępnego niż High School Musical, to może być dobra rozrywka.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj