Na początek ustalmy warunki brzegowe – jestem wychowany w etosie harcerstwa. Przed laty w podstawówce zaczytywałem się książkami Kamińskiego i wszystkimi innymi, które opowiadały o Szarych Szeregach oraz losach bohaterów tamtych czasów. Równocześnie jestem ultrafanem popkultury w jej najróżniejszych przejawach i mam wrażenie, że rozumiem jej wymogi, potrzeby oraz sposoby działania.

No i poszedłem na nowe Kamienie na szaniec. I z jednej strony byłem pod wrażeniem jakości tego, co składa się na ten film: gry aktorskiej, muzyki, pewnych rozwiązań fabularnych, dialogów, a z drugiej czułem coraz większy niesmak.

Dlaczego? Bo moim zdaniem twórcy pozwolili sobie na zbyt dużą swobodę interpretacji wydarzeń i bohaterów historycznych. Tam, gdzie można, to można – nie podoba mi się, ale rozumiem marginalizację postaci Alka, który w powieści był trzecim równorzędnym bohaterem (moim ulubionym), a tu jest ledwie epizodystą; rozumiem i podobają mi się dopisane sekwencje osadzające bohaterów w innych relacjach: sceny z rodzicami Rudego (przepiękna rozmowa z ojcem w więzieniu) czy dodanie do fabuły wątków ich dziewczyn. Może naprawdę były inne, było inaczej, ale pewnie jakieś były. I Kamiński w swej książkowej opowieści pominął je, bo była ona o czymś innym.

Ale nie rozumiem i nie akceptuję tego, że z jednego z najważniejszych liderów i wzorców do naśladowania dla pokoleń młodych ludzi w Polsce robi się rozhisteryzowanego młodzieńca, którego dziewczyna dwukrotnie powstrzymuje od popełnienia samobójstwa: raz, gdy chciał wjechać za więźniarką w bramę na Szucha, i drugi raz w łazience. A wreszcie, gdy jej przy nim nie ma, udaje mu się to z pomocą spanikowanego Niemca (mam nadzieję, że nie potraktujecie tego jako spojlera – każdy powinien przeczytać "Kamienie na szaniec" w dzieciństwie, to przecież nawet lektura szkolna). Gdyby Zośka miał taki rozchwiany charakter, z pewnością po jego śmierci nie nazwano by na jego część harcerskiego batalionu Szarych Szeregów.

To byłby naprawdę dobry film, gdyby tylko nie twierdzono, że opowiada o prawdziwych ludziach. Gdyby to była fikcyjna opowiastka – proszę bardzo, niech rozgrywa się w okupowanej Warszawie, niech bohaterami będą konspiratorzy z Szarych Szeregów. Tylko nie wmawiajcie ludziom, zwłaszcza młodym ludziom, którzy pewnie pójdą na to ze szkół, że to "Kamienie na szaniec". To dobrze zrealizowana wojenna opowieść, świetnie zagrana itd., ale nie akceptuję tego, że to ma być Zośka, Rudy, Alek i reszta.

Tak, w pewien sposób dołączam do tych protestujących przeciwko temu filmowi, tyle że ja go widziałem i bardzo dobrze wiem, przeciwko czemu protestuję. Ten film to przekłamanie i jednocześnie po prostu kolejna zmarnowana szansa. Zwykle polskie kino popularne marnuje ją na poziomie realizacyjnym – ot, nie potrafimy nakręcić horroru, fantastyki czy dobrej sensacji. Tu realizacyjnie nie jest źle, ale Gliński zmarnował szansę na pokazanie, kim byli tamci bohaterowie. Dobry reżyser nie bałby się patosu – zrobiłby z tego mocny, patriotyczny film, który broniłby się swą siłą (jak pierwsze 300). Tymczasem dostaliśmy raczej rozmemłane kino o ludziach z dylematami. Paradoksalnie do tej opowieści najmniej pasuje całe poświęcenie Rudego i jego milczenie podczas tortur w śledztwie. Nie wynika w ogóle z tego, co widzimy w tym filmie wcześniej, później, dookoła. Widzowie, którzy nie rozumieją, nie znają harcerskiego, patriotycznego etosu, wyjdą z kina, wzruszą ramionami i pójdą dalej – ot, kolejny wojenny film ze strzelaninami. A w tej opowieści chodzi o znacznie więcej niż o strzelaniny. I szkoda, że twórcy - reżyser, scenarzyści - nie zaufali widzom, iż coś więcej jest w stanie ich zainteresować.

Ten film to nie "Kamienie na szaniec". Jego twórcy nie niosą (jak w wierszu Słowackiego) "oświaty kaganiec". To - pozostając w tej metaforze - sprawna i zupełnie bezsensowna salwa z katapulty kamieniami, które zamiast układać się w tytułowy szaniec, więcej zburzą niż zbudują.

PS I jeszcze jedno - drobiazg, acz świetnie pokazujący polskie myślenie o kinie. Gdy w Hollywood kręcą coś o przegrywaniu ("300", "Pearl Harbor"), to ciągną opowieść aż do momentu, gdy dzieje się coś pozytywnego, żeby film się dobrze skończył. U nas, gdy kręcimy film o jednej z najważniejszych, najlepszych, dających najwięcej otuchy w tamtych czasach akcji, jakie przeprowadzono w Polsce pod okupacją, to musimy doprowadzić fabułę do momentu, gdy wszystko się sypie i wszyscy bohaterowie nie żyją. Ot, ciekawa różnica w (pop)kulturowym przekazie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj