Kevin James, widząc, że jego kariera filmowa utknęła w martwym punkcie, postanowił wrócić do telewizji z nowym sitcomem, który okazał się słabą przeróbką Diabli nadali.
Wielu aktorów ma problem z przemijającą sławą. W wywiadach i na spotkaniach z fanami najchętniej wracają do lat swojej chwały i opowiadają, jak to kiedyś było dobrze i że takich seriali jak kiedyś już się nie kręci. Kevin James postanowił reaktywować swoją karierę, robiąc dla CBS serial Kevin Can Wait, w którym wielu bohaterów jest łudząco podobnych do tych z The King of Queens: koledzy, żona, tytułowa postać.
Kevin jest policjantem, który wraz ze swoimi kolegami z posterunku przechodzi na wcześniejszą emeryturę. Co ciekawe, grana przez niego postać wygląda na czterdziestolatka, więc do emerytury powinien mieć jeszcze daleko. Kevin zostaje więc w domu z dziećmi, kiedy jego nadzwyczaj atrakcyjna żona (Erinn Hayes) idzie do pracy. Jak można się domyślić, ojca to zbytnio nie cieszy. Swoją emeryturę wyobrażał sobie jako powrót do lat studenckich – wyścigi gokartów, paintball, oglądanie meczy i picie piwa. Opieka nad dziećmi nie była na jego liście zadań. Zaczyna więc kombinować, jak zadowolić żonę i się dobrze przy tym bawić z kumplami. Na domiar złego jego najstarsza córka, Kendra (Taylor Spreitler), ma zamiar rzucić szkołę i znajduje pracę, by wspomagać finansowo swojego chłopaka, który ma być nowym Markiem Zuckerbergiem czy nawet Steve'em Jobsem. Nietrudno się domyślić, że rodzice nie są zachwyceni. Podobną historię widziałem już nie raz.
Kevin James idzie sprawdzonym schematem, który dziesięć lat temu pomógł mu wejść na szczyt popularności. Tyle tylko, że teraz to już jest wtórne, a i żarty nie śmieszą tak jak kiedyś. Brakuje tu jakiejś wyraźnej i zabawnej postaci, jaką był chociażby Arthur z The King of Queens. Do gry zaprosił nawet swoich znanych kolegów: Lenny’ego Venito czy Gary’ego Valentine’a. Niestety panowie dostali tak mało czasu ekranowego w pierwszym odcinku, że nawet nie mieli okazji się wykazać. Pojawili się tylko na chwilę, by zaznaczyć swoją obecność. Oczywiście jest kilka momentów, w których się uśmiechnąłem. Nie miałem też poczucia, że marnuję czas. Jest to telewizyjny średniak, jakich obecnie w ramówkach telewizyjnych pełno. Znając życie, Kevin Can Wait dostanie zamówienie na cały sezon, a i pewnie na następne. Kto wie, może w gościnnej roli zobaczymy kumpli Kevina, czyli Adama Sandlera lub Raya Romano. Amerykanie (i nie tylko) lubią takie głupkowate produkcje. Najlepszym przykładem jest liczący już sześć sezonów Last Man Standing z Timem Allenem…