Zaczyna się jak w rasowym kinie traktującym o przestępczości. Detroit, lata 80. XX wieku. Prowadzący szemrany biznes ojciec, Richard Wershe Sr. (Matthew McConaughey), zjawia się na targach broni ze swoim synem, Rickiem Wershem Jr. (debiutujący na wielkim ekranie Richie Merritt). "W tym kraju trzeba mieć mózg z jajami, wystarczy mieć wizję, a możesz wszystko" - powie głowa rodziny. Chwilę później obaj będą trzymali już w swoich dłoniach kupione w ramach promocji kałasznikowy. Nie liczcie jednak na żadną podlaną humorem opowiastkę o współczesnych kowbojach. Jesteśmy w mieście, które stało się symbolem problemów przemysłowych USA. Jest tu szaro, ponuro, ulice są wyludnione, a w Detroit rządzą członkowie gangów. Z biegiem czasu odkryjemy, że znajdujemy się de facto na wybiegu dla dzikich zwierząt, które walczą o przetrwanie w świecie bezwzględnych praw. Nawet burmistrz lada moment ma usłyszeć zarzuty, a agenci FBI i Wydziału Antynarkotykowego żerują na naiwności mieszkańców. Oto White Boy Rick, oparta na faktach historia upadku człowieka, który został pożarty i wypluty przez brutalną falę przestępczości do spółki ze skorumpowanym systemem. Reżyser Yann Demange sięga po opowieść, która przez lata mocno rozpalała amerykańską opinię publiczną. Dwukrotnie z ekranu usłyszymy o tym, że w stanie Michigan lepiej zostać zabójcą, niż mieć do czynienia z narkotykami. Sęk w tym, że dysfunkcyjna rodzina Wershów właściwie nie ma wyboru - handel niedozwolonymi substancjami to niemalże naturalna konsekwencja jej życiowego położenia. Próbujący wiązać koniec z końcem ojciec w swoim rodzicielstwie zawodzi na całej linii. Z piwnicy sprzedaje broń okolicznym przestępcom, lecz pieniędzy wciąż brakuje. Marzenia o otwarciu wypożyczalni wideo wydają się tu upiorną wariacją na temat American Dream. W dodatku Wershe Sr. ma wielki problem ze swoimi pociechami - córka jest uzależniona od używek, a syn, tytułowy bohater tej historii, wzorce postaw i zachowań czerpie od członków gangu czarnoskórych. Chce być jak oni; po ulicy przechadza się z pistoletem, na jego szyi zawiśnie złoty łańcuch, a położenie społeczne dilera stanie się dla niego bardziej kuszące niż status jego własnego ojca, nieudacznika pełną gębą. Rick Jr. zdecyduje się wziąć sprawy w swoje ręce; jego schowane pod łóżkiem pudełko zacznie się wypełniać dolarami. Protagonista jest jednak łatwym celem dla wszystkich, od przestępców począwszy, na służbach skończywszy. Demange, wnikliwy obserwator rzeczywistości, chce nam pokazać, że gangsterka i system prawny to gdzieś na najgłębszym poziomie dwa bieguny tej samej opowieści, równie bezduszne w starciu z jednostką. Gdy główny bohater zostaje postawiony pod ścianą i staje się informatorem FBI, żaden happy end nie chce nadejść. Ojciec co prawda nadal będzie wmawiał samemu sobie, że jego latorośl przeżyje życie lepiej niż on, jednak syn kończy z wyrokiem bezwzględnego więzienia. Jedną z najmocniejszych stron filmu jest sposób, w jaki Demange szkicuje pejzaż podupadającego Detroit - robi to z wielką konsekwencją i pieczołowitością. Będziemy podskórnie czuć, że przemierzamy upiorne miasto, w którym strzela się do szczurów tak samo, jak do ludzi. Ci z kolei jawią się jak cywilizacyjna aberracja. Na ekranie w zasadzie nie znajdziemy żadnego bohatera, którego postać niosłaby pozytywny przekaz. Wszyscy są tu zanurzeni w przygnębiającej i gęstej atmosferze pełzającego upadku. Jak domek z kart padają marzenia o lepszym jutrze, o sprawiedliwości, o sile rodziny. Tożsamość trzeba odnaleźć na własną rękę, bez oglądania się na rodziców czy dziadków. Jest coś niepokojącego w scenie, w której familia Wershów zyska nowego członka. Zwróćcie uwagę na wyraz twarzy witającego go Ricka Sr. - zachowuje się on tak, jakby właśnie dostrzegł nadzieję na odkupienie rodzicielskich win. Nawet jeśli w tej opowieści pojawi się miejsce na nutę absurdu i szczyptę ironii, to stają się one li tylko wyjątkami potwierdzającymi regułę, która rządzi brutalnym środowiskiem Detroit. Reżyser osadza kameralny w wydźwięku dramat jednostki w świecie powszechnej beznadziei; trzeba tu upaść, by wstać, choć nigdy nie wiesz, czy na wyprostowanie się starczy ci jeszcze sił. Problem polega na tym, że White Boy Rick, pomimo olbrzymiego potencjału tkwiącego w całej tej historii, ani przez moment nie staje się czymś więcej niż kolejną opowieścią o ludziach w sytuacji bez wyjścia. Demange jest aż do bólu poprawny i w żaden sposób nie chce ryzykować. W dodatku ma spory problem z narracyjnym rozmachem - na ekranie pojawia się zbyt wiele wątków i odwołań do realnego świata, przez co część z nich zupełnie niespodziewanie przepada w miarę rozwoju akcji. Reżyser raz po raz idzie na fabularne skróty, a warstwa sądowa i systemowa niesprawiedliwość, prawdopodobnie najistotniejsze w kontekście sprawy Ricka Wershe'a Jr., zostają tu sprowadzone jedynie do roli osobliwego post scriptum, naprędce wydanego i nieprzemyślanego komunikatu, który miał w zamierzeniu wybudzić w widzu pokłady empatii. Przy takim zabiegu Demange z bezstronnego diagnosty zamienia się jednak w moralizatora, który upraszcza etyczny aspekt historii. Przypadek protagonisty ma bowiem wiele wymiarów i nie podchodzi pod zero-jedynkową wykładnię. Jestem przekonany, że część odbiorców, nawet pomimo sympatii dla bohatera, stwierdzi po seansie: sam jest sobie winien. Reżysera bardziej niż uderzanie w te tony interesuje fakt, że życie całkiem niedawno dopisało do tej opowieści jeszcze jeden rozdział - gorzej tylko, że niekoniecznie jest on właściwą pointą całej produkcji.
fot. Sony Pictures
Z całą pewnością film broni się pod względem gry aktorskiej. Zwraca przede wszystkim uwagę brawurowy występ nieopierzonego jeszcze w świecie kina Merritta, którego bohater łączy w sobie młodzieńczą naiwność z wybudzaną w ekspresowym tempie dojrzałością. Ma on w sobie również coś z nieco prymitywnej w wydźwięku niewinności - ta sprawi, że jego postaci nie będziemy odbierać jak psychopaty, który jako rodzinny sposób na przetrwanie do pierwszego zaproponuje handel narkotykami. McConaughey, choć na ekranie jest go zaskakująco mało, po raz kolejny udowadnia, że gra już w pierwsze lidze Hollywood. Rick Sr. śmieje się do rozpuku, lecz będziemy wiedzieć, że w środku skrywa strach i osobisty dramat. Widać to najlepiej w scenie, w której wyruszy on po swoją córkę, balansującą już na granicy życia i śmierci - w jej przeraźliwym krzyku rezonuje życiowa porażka głowy rodziny. Na drugim planie odnotować należy dobry występ Brian Tyree Henry, którego detektyw Jackson jawi się tu jak negatyw jego roli z serialu Atlanta. White Boy Rick to pozbawiona fajerwerków opowieść o społeczno-systemowej marginalizacji. Coś dla siebie znajdą tu miłośnicy kina gangsterskiego i fani intymnych w wymiarze dramatów rodzinnych. Szkoda tylko, że Yann Demange był w swojej pracy twórczej tak zachowawczy, że opartą na prawdziwym życiu, intrygującą historię przemielił przez cały szereg schematów i klisz fabularnych. Wyblakły tu i na poziomie wizualnym, i symbolicznym świat przedstawiony wraz z rozwojem akcji coraz częściej podchodzi pod znajomo brzmiący i wyglądający kinowy szablon. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż mamy tu do czynienia z produkcją kreślącą przed nami krajobraz przetrąconego Eldorado, współczesnego Dzikiego Zachodu, który nadal spływa krwią, a sprawiedliwość stała się w nim towarem deficytowym. Jak śpiewa Childish Gambino: "To jest Ameryka. Nie daj się złapać, zobacz, co robię. (...) Tak, to jest Ameryka. Spluwy w mojej okolicy. Spójrz, jak teraz żyję".
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj