Przyznam Wam na wstępie, że brakuje mi czasów, kiedy triumfy święciły naprawdę udane parodie, odznaczające się często prostym, lecz jednocześnie smacznym humorem. W gruncie rzeczy nie są one aż tak odległe, bo któż nie kojarzy takich filmów, jak "Kosmiczne jaja" czy "Faceci w rajtuzach"? Faktycznie - zmieniły się czasy, poziom realizowania efektów specjalnych, z których niektóre obrazy korzystały, zmieniły się nawet ceny paliwa, a w tym roku pora nadejścia wiosny, lecz niezmienny pozostał jeden fakt – wspomniane obie produkcje bawią do dziś, nie tracąc przy tym ani trochę na dowcipie. Dlaczego? Być może po prostu humor w nich zawarty nie jest nachalny, a jednocześnie nie pozostawia suchej nitki na nikim, kogo złapał w paszczę niekontrolowanego śmiechu. Obecnie, gdy studia filmowe wykazują chwilowy zanik chęci kręcenia pełnoetatowych parodii, do grona "smacznego naśmiewania" mogłaby aspirować "piąta i ostatnia część czteroczęściowej trylogii". W końcu na stołku reżysera zasiadło słynne Z.A.Z. w liczbie 1/3 znanego składu. Jak się jednak okazuje, etap zachwytu zanika dosyć szybko, bo kiedy przychodzi czas seansu, okazuje się, że nie jest ani smacznie, ani w zabawnie.

[image-browser playlist="592074" suggest=""]©2013 Forum Film Poland

Pierwsze sceny nadchodzącej "piątki" podtrzymują schemat zbudowany w poprzednich częściach. I tak oto otrzymujemy prolog, jawnie nawiązujący do kina grozy - w tym przypadku całkiem niezłego "Paranormal Activity" - z duetem Charlie Sheen w roli Charliego Sheena oraz Lindsay Lohan w roli Lindsay Lohan. Przyznam, że sceny ze wspomnianą parą są na tyle przekombinowane, że aż zabawne, co w prostej linii buduje zachęcający wstęp do całości. Wybierając się na Straszny film 5 dobrze wiedziałem, jakiego poziomu mogę się spodziewać. Być może dlatego udało mi się rozprężyć i gładko przełknąć prześmiewczy prolog. Gdyby pójść tym tropem, to wbrew pierwotnym założeniom już po tej scenie mógłbym zaliczyć seans do udanych. "Skoro jednak zaczyna się nieźle, to może warto posiedzieć dłużej", prawda? Tak więc zasiadłem. No i klops!

Piąta odsłona parodii filmów grozy potwierdza dokładnie to, co raziło już podczas "czwartej części słynnej trylogii", a mianowicie upadek kunsztu reżysera filmów komediowych. Nie wygląda to na chwilowy spadek formy, lecz kompletny krach, który pozostawił po sobie studnię wypełnioną po brzegi rażącym słowem, ujętym na siłę w ramy dowcipu. O dziwo, z dna takiej studni moglibyśmy wydobyć wiele dowodów zgubnej drogi gatunku komediowego, którą niezmiennie podąża Fabryka Snów. Po zaskakującym sukcesie części pierwszej oraz trzeciej, z nowym nazwiskiem na stołku reżysera studio Dimension Films postanowiło widocznie wmówić widzom wyimaginowany popyt na tzw. "rozporkowy humor". I aż dziw bierze, że marketingowcy, nastawieni przecież na zysk, nie wyciągnęli żadnych wniosków z równie nietrafionych parodii, takich jak "Wielkie kino", "Totalny kataklizm" czy "Superhero" (chyba najlepszy ze wspomnianych). Co prawda seria spod znaku "Strasznego filmu" już od dawna budowała swój wizerunek na mało wyszukanym żarcie, lecz wbrew pozorom, z początku potrafiła zapewnić całkiem niezły ubaw. Najnowsza, piąta już odsłona, idąc za ciosem swoich poprzedniczek, nie stara się jednak zabłysnąć niczym nowym w tej kwestii, ale też nie bawi, pomimo wyraźnego nastawienia na prześmiewczy seans. Co innego tworzyć prosty humor, a co innego korzystać z przewałkowanych wszerz i wzdłuż schematów komediowych. Schematów na tyle oklepanych, że aż przewidywalnych.

Jeśli twórcy będą konsekwentni w swoich "obietnicach", to wraz z wejściem omawianego filmu do kin, furtka dla dalszych kontynuacji "słynnej trylogii" zostanie definitywnie zamknięta. I dobrze, gdyż analizując półtoragodzinną produkcję zaczynam się zastanawiać, czy scenariusz nie był pisany w pośpiechu między kolejnymi ujęciami. Przyznam, że w tym miejscu najbardziej wątpliwe wydają się być sceny nie tyle zabawne, co… niesmaczne. Obrzydliwe. Jakkolwiek by ich nie nazywać, należą one do tego rodzaju fragmentów, zapewne dobrze Wam znanych, podczas których jeden z pobocznych bohaterów wykonuje coś niezwykle niewskazanego, co w efekcie kłuje - czy to nasze uczucia, czy słaby żołądek. Praktycznie zawsze po takiej scenie ujęcie zatrzymuje się na twarzy jednego z głównych bohaterów. Jest to dosyć kluczowy punkt, gdyż twarz ta najczęściej wyraża bliźniacze odczucia widza, czyli nic innego jak dezaprobatę (zawsze w takich chwilach na myśl przychodzi mi "Złoty członek" zjadający swoją skórę). Skoro twórcy pseudo-komediowi wiedzą, jaką reakcją głównych postaci zakończyć omawiany fragment produkcji, to pytanie brzmi: po co komu taka scena? To pytanie powinniśmy z pewnością skierować do nich - czy brak pomysłu na scenariusz jest dobrym pomysłem na film?

[image-browser playlist="592075" suggest=""]
©2013 Forum Film Poland

Odpowiedź wydaje się być oczywista, choć bywały przypadki scenariusza pisanego w trakcie zdjęć, z którego w efekcie wyszedł całkiem przyzwoity film. Cóż, jedno wiem na pewno: widząc, jak stare produkcje Mela Brooksa czy Z.A.Z. bawią kolejne pokolenia, jasnym się staje, że kierunek, jaki warto obrać, już dawno został wytyczony. Jeżeli jednak Ty czytelniku chciałbyś zapoznać się z najnowszą produkcją Davida Zuckera, to wszystkimi legalnymi środkami, jakie znam, proponuję Tobie poczekać na wydanie DVD dołączone do gazety. Tak to już jest - jak film nie najwyższych lotów, to szybko okupuje lady i półki sklepów oraz zawartość magazynów. A w naszym zacnym kraju często się zdarza, że gazeta z płytą potrafi kosztować mniej niż bilet do kina. W przypadku więc bardzo możliwego zawodu, wydany Mieszko I mniej zaboli niżeli utracony Bolesław Chrobry.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj