Początek ósmego odcinka Koła czasu był dość spokojny. Podobnie jak w finale poprzedniego sezonu pokazano nam retrospekcję rozgrywającą się trzy tysiące lat wstecz. Podkreśliła ona więź między Ishamaelem a Lewsem, czyli dawnym wcieleniem Smoka. Później jeszcze uzupełniono to o informację, że wraz z Lanfear byli przyjaciółmi w przeszłości. To wszystko dobrze tłumaczyło pewnego rodzaju obsesję Przeklętego na punkcie Randa, aby przeszedł na stronę Cienia. Mimo to śmierć Ishamaela w końcówce nie wywoływała żadnych emocji – ani ulgi, że bohaterowie, mówiąc potocznie, mają z głowy jednego Przeklętego, ani smutku czy współczucia, mimo że przejawiał on ludzkie odruchy i darzył szacunkiem dawnego Smoka. Akcję w tym odcinku szybko zdynamizował atak Białych Płaszczy na Falme, który wyglądał całkiem efektownie dzięki zasłonie dymnej. Scenarzyści dobrze poukładali wątki każdego z bohaterów, aby działo się wokół nich coś ważnego. Dużo scen walki oglądaliśmy przy Perrinie, bo był w towarzystwie wojowniczych przyjaciół z Shienaru i kobiet Aielów. Sam bohater, błysnąwszy żółtymi oczami, złapał za broń pod wpływem śmierci Skoczka. Mimo wszystko to nie zaskoczyło. Z kolei Nynaeve i Elayne starały się wykorzystać obrożę, aby dostać się do Egwene znajdującej się na szczycie Wieży. W tym wątku zabrakło emocji – Zoë Robins mało sugestywnie pokazała bezradność swojej bohaterki, która nie potrafiła przenosić Mocy na zawołanie, aby pomóc rannej przyjaciółce. Stąd ich wątek interesował najmniej ze wszystkich.
fot. Amazon Prime Video
Niespodziewanie historia Mata zaciekawiła mnie wówczas, gdy był on kuszony przez Padana Faina, aby chwycił za przeklęty sztylet z rubinem. Młody mężczyzna pomysłowo zrobił sobie z niego włócznię i momentalnie zaczął przypominać swojego odpowiednika z książek. Mogła się podobać scena, gdy zadął w Róg Valere, a wszystkie wydarzenia na moment stanęły w miejscu. Czuć było, że dzieje się coś niezwykłego, dzięki czemu pojawienie się Bohaterów Rogu wybrzmiało należycie. Wątek Egwene też znalazł swój finał, gdy udało jej się uwolnić z uwięzi Renny, a sytuacja się odwróciła. Scena pokazała siłę charakteru bohaterki, co było kluczowe w jej historii. Natomiast nie pasuje mi to, że twórcy zrobili dokładnie to samo, co w finale pierwszego sezonu. Postać nagle ukazało swoją potęgę. Jasne, że przy Rennie rozwinęła umiejętności przenoszenia Mocy, ale przecież na początku tej serii była zwykłą Nowicjuszką. Teraz skutecznie stawiała opór Przeklętemu, z którym małe szanse miałaby nawet Amyrlin. Dziewczyna ma ogromny potencjał, ale twórcy znowu postawili na efektowność i nie dopilnowali logiki wydarzeń. Na uboczu – i to nawet dosłownie – pozostali Moiraine i Lan. Przynajmniej ta dwójka wszystko sobie wyjaśniła. Dzięki temu dostaliśmy bardzo zmysłową i klimatyczną scenę na malowniczej plaży, gdy ponownie połączyli się więzią. Przy okazji Strażnik pokazał swoje szermiercze umiejętności, a Aes Sedai przenosiła Moc, co wyglądało ładnie za sprawą ciekawej pozy i dopracowanego CGI.
fot. Prime Video
Kulminacja wydarzeń nastąpiła na szczycie Wieży w Falme. Twórcy trochę na siłę zebrali tam większość głównych bohaterów – cały odcinek był podporządkowany temu rozwiązaniu. Wspólna walka przeciwko Ishamaelowi nie porwała ani nie wciskała w fotel. Niektórych mogło rozbawić pierwsze spotkanie Randa i Elayne, którą pokazano niczym anioła (ma to swoje źródło w książkach). Finałowe ujęcie, gdy wszyscy razem dumnie stali na szczycie nad radującym się tłumem, trochę kojarzyło się z superbohaterskimi filmami, więc wyglądało nieco groteskowo, ale z drugiej strony dobrze zadziałało jako pewnego rodzaju epickie zakończenie. Efekt popsuł ognisty Smok, ponieważ CGI wyglądał zaskakująco kiepsko w tej scenie. Nie można narzekać na nudę w tym odcinku, bo dostaliśmy naprawdę przyzwoite widowisko, jednak zabrakło w tym wszystkim większych emocji. Śmierć Ingtara w ogóle nie mnie nie poruszyła, a walki raczej średnio pasjonowały – choć wrażenie zrobił pokaz Mocy Smoka Odrodzonego, który zabił Turaka i jego ludzi. Zaskoczenie wywołała scena, gdy oszukany Mat trafił włócznią w Randa. Szkoda, że Josha Stradowski zagrał to tak słabo. Jego kamienne oblicze zabija emocje związane z dramatycznymi wydarzeniami, które oglądamy na ekranie. Jego bohater jest potężny, ale całkowicie obojętny widzom. Jedynie śmierć wilka, który uratował Perrina, mogła wywołać smutek. Finał 2. sezonu Koła czasu stoi na bardzo dobrym poziomie. Imponuje rozmachem strojów, walk, scenografii oraz porządnego CGI. Twórcy odrobili lekcję – wyciągnęli odpowiednie wnioski z nieudanego ostatniego odcinka pierwszej serii i też średniego całego sezonu. Dzięki temu historia była logiczna, bogatsza, a w rezultacie po prostu ciekawsza (pomimo zmian względem książek). Nawet jeśli główni bohaterowie wciąż byli mało wyraziści, to ratowała ich dobra narracja oraz zwroty akcji. W końcu możemy mówić o Kole czasu jako o udanym serialu z gatunku fantasy. Serialu wartym uwagi! Widać poprawę w drugim sezonie, więc jest szansa na to, że w następnym będzie jeszcze lepiej. Szczególnie że do głosu dojdą kolejni Przeklęci, bo ukazana w końcówce Moghedien łatwo poradziła sobie z knującą Lanfear. To zachęca do kontynuowania tej przygody w potwierdzonym 3. sezonie!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj