Ostatni odcinek pierwszego sezonu był zarazem finałowym odcinkiem zamkniętej całości, jaką jest historia konfliktu między Bette Davis i Joan Crawford. Zatem mimo iż zapowiedziano już kolejne odsłony produkcji, w powietrzu czuć było wyraźnie smutny nastrój pożegnania. I w takiej też konwencji utrzymano cały odcinek – jako widzowie mieliśmy pełną godzinę zegarową, by pożegnać się z postaciami, a w dodatku przez ten czas zarysowano nam blisko dekadę ich życia. Wcześniejsze odcinki następowały po sobie w mniejszych odstępach czasu, zatem szybkie przeskakiwanie po kartkach kalendarza to w pewnym sensie nowość. I wypadło to bardzo dobrze, jeszcze wyraźniej pokazując nam, jak nieubłagany jest upływ czasu (co stanowi clue serialu). Choć w zeszłym tygodniu na chwilę odsunęliśmy się od wyraźnie dominującego wątku Joan Crawford, teraz po raz kolejny udowodniono nam, że to jednak ona była tu główną postacią. I muszę przyznać, że w bieżącym odcinku wszelkie moje uprzedzenia i cała niechęć, wywołana jej postawą w poprzednich epizodach, jakoś odeszły na drugi plan. Rozpoczynamy ostatnią godzinę sezonu razem ze starą, siwą i opuszczoną przez wszystkich Joan, by u jej końca uczcić śmierć aktorki wraz ze zgromadzonymi. Swoją drogą, tej śmierci można się było spodziewać w zasadzie od początku trwania odcinka. W każdym geście czy spojrzeniu Joan, wyraźnie widać melancholię, co szybko prowadzi do przekonania, że mamy tu do czynienia z pożegnaniem, które musi doczekać się należytej kulminacji.
fot. FX
Ideę przemijania widać z resztą nie tylko na przykładzie Joan. Także Bette powraca do nas sporo starsza, jeszcze bardziej chorowita, skłócona ze swoją córką i obca dla własnych wnuków. Żadna z ikon nie uchroniła się przed starością, a ta została nam przedstawiona w doprawdy smutny sposób. Plucie krwią, przeszywający do szpiku kości kaszel, pomarszczone ciała i poplątane siwe włosy, a także kompletna nieporadność... Pesymizm w przedstawieniu widzom rzeczonego przemijania momentami przytłaczał, co dodatkowo wpłynęło na ogólny odbiór odcinka. Był to bez wątpienia najsmutniejszy epizod w całym ślicznym, kolorowym, modelowo wręcz zaprezentowanym sezonie. Wreszcie wyjaśniła się też koncepcja z wypowiedziami narratorów. Olivia de Havilland, Joan Blondell, czy pojawiający się dopiero teraz Pauline Jameson i Victor Buono... Wszyscy od początku przemawiali z tego samego miejsca – uroczystości upamiętniającej niedawno zmarłych, która stała się również planem zdjęciowym dla produkcji dokumentalnej o Joan Crawford. Odcinek zamknął więc cały sezon klamrowo i doprowadził nas do punktu wyjścia – bogatszych jednak o nowe spostrzeżenia, wnioski i emocje, jakie przez minionych siedem epizodów nauczyliśmy się żywić względem poszczególnych postaci. Przedłużenie odcinka z 45 minut do godziny zegarowej było w zasadzie nieodczuwalne, a usprawiedliwienia tego zabiegu możemy dopatrywać się głównie pod koniec, w przedstawionych slajdach z autentycznymi zdjęciami bohaterów, do których dołączono dwa-trzy zdania na temat ich dalszych losów. Fakt, że praktycznie wszędzie znalazła się informacja o chorobie i śmierci jeszcze bardziej uwypuklił aspekt wspomnianego już przemijania. Wciąż mam jednak pewne zastrzeżenia względem tytułowego konfliktu. W świetle ostatniego odcinka, który ponownie skupiał się na Joan, nabieram przekonania, że cały ten spór był jedynie pretekstem do opowiedzenia nam historii divy. Bette, choć pojawia się na ekranie wraz ze swoimi problemami, okazuje się nie mieć na tyle siły, by jej dorównać, nie mówiąc już o dominacji nad jej wątkiem. To właśnie na nieszczęśliwe życie Joan zostały skierowane wszystkie reflektory, sprawiając tym samym, że cała reszta wątków i postaci jakby przestaje się liczyć. Szkoda, bo od tytułowego słowa „konflikt” oczekiwałam nieco więcej. Moim zdaniem w jakimkolwiek konflikcie w równej mierze powinny uczestniczyć obie strony, czego tutaj wyraźnie zabrakło.
fot. FX
Nie można jednak powiedzieć, że w bieżącym odcinku twórcy zapomnieli, że tytuł do czegoś zobowiązuje. Dowodem tego jest przejmująca scena, w której ciężko chora Joan ma wizję ostatecznego pojednania z Bette. Na tej podstawie widać, jak zależało jej by mieć w aktorce przyjaciółkę, jak żałuje zmarnowanych na bezsensowne spory lat, jak chciałaby spróbować zacząć od nowa... Scena przy stoliku jest najsmutniejszą sceną w całym bieżącym odcinku, bo po każdej iskrze nadziei w oczach majaczącej Joan, następuje iskierka smutku w oczach świadomej prawdy Bette, co szybko prowadzi nas do przekonania, że owszem, jednak jest już na to za późno. Cały konflikt nigdy nie został więc zażegnany, bo zwyczajnie zabrakło na to czasu. Zwieńczenie sporu w postaci halucynacji jest doprawdy smutne, ale i – jak to często bywa - prawdziwe. Możemy więc uznać to za morał, jedną spośród kilku lekcji, jakie delikatnie sugerują nam twórcy serialu. I choć „szkoda życia na kłótnie”, czy „zadzwoń do kogoś, z kim od dawna nie rozmawiałeś” brzmią dość banalnie (a tak, wydaje mi się, należy rozumieć przesłanie tego odcinka), rzeczywiście w tym wydaniu naprawdę chwytają za serce. Choć cały sezon liczył tylko 8 odcinków, zdążyłam zżyć się z postaciami, ich wątkami i całą powoli rozwijającą się historią. Jednak dzięki zamknięciu go w takim, a nie innym miejscu, uniknęliśmy niepotrzebnego rozwleczenia fabuły i otrzymaliśmy zgrabną całość, do której można wielokrotnie wracać bez obawy wynudzenia się. Bieżący odcinek, choć znów nieco odległy od sprawiedliwego zagospodarowania wątkami obu aktorek, w ogromnej mierze nadrabia swoją prostotą i emocjonalnym wydźwiękiem, zasługując na 8/10. Cały sezon natomiast ma u mnie mocne 9. Serial Feud to dla mnie odkrycie ostatnich miesięcy i pożegnawszy Bette i Joan, czekam na jego kolejną odsłonę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj