To już ósme kinowe podejście do przygód Wielkiej Małpy i muszę przyznać, jeden z najbardziej przeze mnie oczekiwanych filmów 2017 r. Mam do tej marki słabość, jako dziecko obejrzałem wersję z Jessicą Lange i małpą wspinającą się po wieżowcach WTC i choć dziś świetnie sobie zdaję sprawę, że nie jest to najlepszy film z serii, to wciąż go lubię. A ten nowy też rozgrywa się w latach siedemdziesiątych. To ciekawe, że przy poprzednim King Kongu Peter Jackson wrócił do lat trzydziestych, czyli czasów pierwszej ekranizacji, a tu mamy powrót do dekady tej drugiej wielkiej amerykańskiej wersji. W międzyczasie KK miał jeszcze dwie wizyty w Japonii, ale do tego jeszcze wrócimy. Czym jest najnowszy film? Świetnym wykorzystaniem możliwości współczesnego kina w opowieści o wielkiej małpie. Współczesne kino oznacza bowiem świetne efekty specjalne, dużo gwiazd (i to pierwszoligowych), skomplikowane fabuły, dobre, zabawne dialogi i jeszcze więcej potworów. Bo przecież porządny bohater musi mieć wymagających przeciwników, a z całym szacunkiem dla Samuela L. Jacksona partnerem dla King Konga to on nie jest, choć naprawdę próbuje. Ta opowieść przenosi nas w ten pamiętny moment historii, gdy wojska amerykańskie wycofywały się z Wietnamu z poczuciem niedosytu i przegranej. I właśnie dlatego jeden z oficerów chętnie wyrusza z gromadką swych ludzi na jeszcze jedną misję przed powrotem do domu. Mają stanowić wojskową ochronę grupy naukowców zmierzających do niezbadanej dotąd wyspy. Oczywiście niezbadana wyspa w drugiej połowie XX wieku wydaje się już lekkim nadużyciem, ale przecież oglądamy film o małpie wielkiej jak budynek. Skoro to jesteśmy w stanie zaakceptować to możemy zaakceptować wszystko. Trochę szkoda, że im dalej zagłębiamy się w tę opowieść tym częściej scenarzyści dochodzą do wniosku, że w tej sytuacji przełkniemy już wszystko i serwują nam totalne bzdury fabularne (ot, chociażby szesnaście helikopterów – policzyłem – na małym frachtowcu. Ale z tymi helikopterami to jest trochę tak jak ze strzelaniem kilkanaście razy z sześciostrzałowego rewolweru – jeśli świetnie się to ogląda, to da się zaakceptować. A to się naprawdę świetnie ogląda. Potwory biją się między sobą aż miło, okazjonalnie robiąc przerwy na spuszczenie łomotu ludziom, aktorzy grają naprawdę dobrze, a przy tym jest w tej opowieści tak dużo fajnych, wyrazistych postaci, że właściwie do ostatniej chwili można bawić się w zakłady kto przeżyje a kto nie. I jak można mieć zarzuty do samego scenariusza, to już dialogi są w tym filmie naprawdę zacne i dyskretnie dowcipne. To film lepszy od swego poprzednika (czyli Godzilli sprzed trzech lat) i podwaliny pod kontynuację. Kilka faktów rzuconych mimochodem w dialogach może stanowić podstawę do wielu kolejnych widowiskowych części (no i o tym jest też oczywiście scena po napisach). I umówmy się – to właśnie jeden z tych filmów, który fani wielkich potworów będą kochać, ci, którzy nie przepadają za takimi dziwactwami, będą wyśmiewać bez sympatii, a ci wszyscy, którzy dotąd nie mieli okazji przekonać się do której z tych grup należą, powinni obejrzeć. Bo to idealny film wejścia w ten gatunek.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj