Mężczyzna budzi się gdzieś na pustkowiu. Nie wie, kim jest, ani jak się tu znalazł. Na ręku ma tajemniczą, żelazną bransoletę, której w żaden sposób nie może zdjąć. Na domiar złego spotyka go dość nieprzyjemny incydent związany z bandą oprychów, z którego jednak wychodzi obronną ręką. Mężczyzna ostatecznie trafia do niewielkiego górniczego miasteczka, którym twardą ręką rządzi niejaki Dolarhyde - człowiek interesu oraz właściciel sporej ilości bydła, pieniądze ze sprzedaży którego są w stanie zapewnić jako taki poziom życia mieszkańcom. Chcąc nie chcąc, bohater zwraca na siebie uwagę lokalnych władz, kiedy to w dość nieprzyjemny sposób uspokaja ostrzeliwującego saloon syna wspomnianego Dolarhyde'a. Lokalny szeryf szybko orientuje się, że nieznajomy to niejaki Jake Lonergan - poszukiwany listem gończym przestępca - i dokonuje jego aresztowania. Jednak kiedy Jake ma zostać przekazany strażnikowi sądowemu i zabrany dyliżansem do Santa Fe, gdzie ma odbyć się jego proces, niespodziewanie miasteczko zostaje zaatakowane przez bliżej niezidentyfikowane obiekty latające, które zaczynają porywać mieszkańców. Ocalali, wśród których znajduje się również Lonergan, postanawiają wyruszyć bliskim z odsieczą...
[image-browser playlist="608729" suggest=""]©2011 Universal Pictures
"Kowboje i obcy" to ekranizacja powieści graficznej autorstwa Scotta Mitchella Rosenberga, chociaż ekranizacja to zbyt duże słowo, bardziej pasowałoby tutaj określenie "film na motywach powieści graficznej", ponieważ z tego, co zdążyłem się zorientować, historia przedstawiona w filmie dość luźno nawiązuje do komiksowego pierwowzoru, znacznie odbiegając od tej w nim zaprezentowanej. Nie zmienia to jednak faktu, że sam film okazuje się być całkiem przyjemną, a przy tym dość oryginalną produkcją. Prawdopodobnie spora w tym zasługa reżysera, Jona Favreau, odpowiedzialnego za dwie bardzo dobre części "Iron Mana". Udało mu się poprowadzić akcję tak, by widz ani przez chwilę nie czuł znużenia. Jeśli bohaterowie akurat nie zmagają się z obcymi, to ścierają się ze sobą, choćby nawet i słownie. Nie ma przestojów, podczas których zerkałoby się na zegarek, zawsze dzieje się coś, co przykuwa do ekranu.
Na uwagę zasługuje przede wszystkim obsada, w końcu to bohaterowie decydują o tym, czy chcemy poznawać ich dalsze losy, czy jest nam to obojętne. W tym przypadku będzie to zdecydowanie ta pierwsza opcja, bo choć postacie nie zostały naznaczone jakimś szczególnie głębokim rysem psychologicznym, to nadrabiają charyzmą. Daniel Craig w roli twardego, ale nie pamiętającego prawie nic ze swojej przeszłości lidera przestępczej szajki, wypada przekonująco - jego spojrzenie, mimika, gesty, wszystko to sprawia, że patrząc na niego wiemy, że jest to osoba, której nie należałoby denerwować. Dobrze poradził sobie także starzejący się już Harrison Ford, odgrywający postać Dolarhyde'a. Twardy, na pozór pozbawiony skrupułów i współczucia, a jednak w głębi duszy nie tak wypaczony, jak by się mogło wydawać. Reszta obsady spisuje się wcale nie gorzej, Sam Rockwell w roli doktorka, Keith Carradine jako szeryf Taggart, czy wreszcie Noah Ringer wcielający się w małego Emmetta, dają z siebie wszystko i ich przygody ogląda się z przyjemnością. Największym rozczarowaniem okazuje się natomiast Olivia Wilde. Nie wiem, czy to wina postaci, jaką jej przypisano, czy zwykłego lenistwa na planie, ale jeżeli chodzi o aktorstwo, to wypadła chyba najsłabiej z całej obsady, jeśli nie liczyć jakichś dalszoplanowych bohaterów.
[image-browser playlist="608730" suggest=""]©2011 Universal Pictures
Skupmy się jednak na tym, co jest esencją tego typu produkcji, czyli kosmitach i samej inwazji. Muszę przyznać, że z ostatnich filmów o tej tematyce, "Kowboje i obcy" wypadają najlepiej. W porównaniu do niedawnego "Battle: LA", tutaj przybysze się z ludźmi nie patyczkują, posiadają dużo bardziej zaawansowaną od nich broń, a w dodatku mają fizyczne predyspozycje, by być maszynami do zabijania, co zresztą chętnie wykorzystują. We wspomnianej "Bitwie o Los Angeles" obcy nie dość, że wyglądali pokracznie, nie przypominając budzących grozę najeźdźców, to w dodatku jak na obcą rasę zdolną przebyć odległość setek milionów lat świetlnych posiadali broń niemalże porównywalną do tej, jaką posługują się Ziemianie. Dodatkowym atutem przemawiającym na korzyść "Kowbojów" jest fakt, że w obrazie Favreau zwycięstwo ludzi nad technologicznie zaawansowaną rasą jest solidnie uargumentowane i nie razi durnotami, z jakimi niejednokrotnie możemy się spotkać w podobnych produkcjach. Zresztą sam scenariusz, jak i dialogi, zdają się być dość dobrze przemyślane, przez co nie uświadczymy naiwnych czy wręcz tandetnych scen, jakimi raczyli nas chociażby bracia Strausse w swoim "Skyline". Co prawda nie ma tutaj bitwy na ogromną skalę, nie zobaczymy ogromnych statków niszczących wszystko dookoła - tutaj inwazja jest bardziej na skalę lokalną - nie zmienia to jednak faktu, że sceny z udziałem obcych są naprawdę emocjonujące. Momenty takie jak ten, w którym Jake skacze z konia na lecącą maszynę ogląda się z zapartym tchem, a jeśli dodać do tego efekty wykonane na naprawdę zadowalającym poziomie, otrzymamy iście kosmiczne widowisko.
[image-browser playlist="608731" suggest=""]©2011 Universal Pictures
Jeśli lubicie filmy, w których ludzkość musi zmierzyć się z najazdem obcej cywilizacji, ale ostatnie produkcje nie do końca was zadowoliły, to śmiało ruszajcie do kina na "Kowbojów i obcych". Świetny pomysł wyjściowy, charyzmatyczni bohaterowie, wspaniały klimat dzikiego zachodu, a na dodatek ciekawie zaprojektowani obcy zapewnią wam blisko dwie godziny solidnej rozrywki. W końcu widok kowbojów i Indian wspólnie zmagających się z kosmitami to niezapomniany i niecodzienny widok. A jeśli nawet jakimś cudem wątek inwazji nie do końca przypadnie wam do gustu, to zawsze zostaje jeszcze całkiem przyjemny western okraszony bardzo dobrą muzyką Harry'ego Gregsona-Williamsa. Z pewnością nie film roku, ale udany letni blockbuster jak najbardziej.
Ocena: 7/10