Premierowa odsłona Krainy Lovecrafta była stylowa, uporządkowana narracyjnie i interesująca fabularnie. Z powodzeniem wprowadzała w świat serialu, prognozując przy okazji niezapomniane wrażenia podczas seansu kolejnych odcinków. Oczekiwania widzów bardzo szybko zostały wystawione na próbę. Duch twórczości H.P. Lovecrafta zniknął niemal od razu. Zaraz za nim ulotniły się: logika wydarzeń, niepokojąca atmosfera i wciągający scenariusz. W ich miejsce pojawił się wszechobecny miszmasz. Twórcy skakali po wszystkich możliwych konwencjach grozy, zmieniając co chwilę ton opowieści. Historia zaczęła rozłazić się w szwach, a pojedyncze udane rozwiązania nie były w stanie zamaskować faktu, że fabuła po prostu przestała trzymać się kupy. Finałowy epizod jest doskonałym podsumowaniem tego, co zobaczyliśmy w Krainie Lovecrafta na przestrzeni odcinków. Zupełny chaos zlewający się w niezbyt mądrą i mało finezyjną krwawą jatkę. Oczywiście w finałowym epizodzie nie zabrakło refleksyjnych i nostalgicznych momentów. Czym innym były jednak te sceny, jeśli nie zapchajdziurami, mającymi za zadanie spowolnić akcję pomiędzy kolejnymi aktami opowieści. Nie budowały one napięcia, nie wzbudzały emocji, nie rozwijały postaci. W całym serialu mieliśmy jedną wiarygodną relację pomiędzy bohaterami, a dotyczyła ona Atticusa i jego ojca. Czy w finałowej odsłonie dostaliśmy jej dopełnienie lub chociażby akcent podsumowujący ich wspólną podróż? Absolutnie nie. Najważniejsze zdarzenia miały miejsce na płaszczyźnie fantastyki, a nie dramatu. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku poprzedniej odsłony, gdzie to właśnie osobiste historie stanowiły najjaśniejszy punkt fabuły.
fot. HBO
Oglądając finałowy odcinek, trudno wyczuć intencje twórców. Czym w zamiarze miała być Kraina Lovecrafta? Nie ma oczywiście niczego złego w gatunkowym miszmaszu i zabawie konwencjami. Nie mamy za złe autorom, że w ich dziele science fiction spotyka się z gotyckim horrorem, a dramat z przygodą à la Indiana Jones. Jesteśmy w stanie zaakceptować nawet wszechobecny kicz i camp, w którego stronę zmierzały poszczególne odcinki. W niektórych miejscach produkcja przyjemnie naginała ramy współczesnej telewizji, zestawiając ze sobą rzeczy, które na pierwszy rzut oka nie miały prawa obok siebie współistnieć. Powyższe traci jednak swój urok, gdy przyjrzymy się opowieści jako takiej. Niestety, słabości fabularne sprawiły, że to, co mogło być siłą produkcji, stało się jej mankamentem. Zamiast urodzaju dostaliśmy przesyt, a to wszystko w służbie historii, która nazbyt często budziła uśmiech politowania. Widać to doskonale po sposobie, w jaki twórcy obeszli się z wątkiem przewodnim, czyli zmaganiami Freemanów z Braithwhiteami. Serial rozwlekł do granic opowieści motyw fabularny, który można było zamknąć w dwóch odcinkach. Historie przepełniały dywagacje i rozmyślania bohaterów, które do niczego nie prowadziły. Ten rozciągnięty charakter opowieści degradował napięcie, sprawiając, że widzowie nie czekali na finałowe rozstrzygnięcia w wielkich emocjach. Dobrzy kontra źli, biała i czarna magia – żaden zwrot akcji czy volta fabularna nie były w stanie wydobyć opowieści z okowów tendencyjności. Twórcy nie zaskoczyli nas w finale. Konkluzja okazała się równie mało finezyjna, co pozostałe wydarzenia związane z motywem przewodnim.
fot. HBO
+6 więcej
Na szczęście serial utrzymał wysoki poziom tam, gdzie wcześniej również udawało mu się triumfować. Oprawa wizualna i mroczne wizje od pierwszego odcinka stanowiły siłę produkcji. W ostatnim epizodzie dostaliśmy nawet coś, co mogło spodobać się fanom H.P. Lovecrafta. Ji-Ah stanęła do walki z Christiną, a jej ogony, niczym śmiercionośne macki, okazały się doskonałą bronią w konfrontacji ze złem. Finałowa bitwa miała apokaliptyczny charakter i był w tym niewątpliwy urok. Jaka szkoda, że w serialu takich momentów nie było więcej. Usatysfakcjonowałoby to z pewnością fanów twórczości HPL, którzy bardzo szybko przekonali się, że produkcja z nazwiskiem ich ulubieńca w tytule, nie ma nic wspólnego z Mitami Cthulhu. Pierwsze sceny premierowej odsłony okazały się jedynie zwodniczym zabiegiem, mającym na celu przyciągnięcie uwagę fanów tego typu estetyki. Ostatnie momenty odcinka to kolejny popis nieskrępowanej wyobraźni twórców, którzy do samego końca uskuteczniali gatunkowy chaos w swojej produkcji. Trzeba im jedno przyznać – pozostali konsekwentni swoim założeniom, wynikiem czego Kraina Lovecrafta w swojej niedoskonałości mimo wszystko jawi się jako oryginalny twór. Finałowe sceny, podczas których Dee wyposażona w cybernetyczną rękę i z monstrum u boku, morduje antagonistkę, to prognostyk tego, że w ewentualnym drugim sezonie absolutnie nic się nie zmieni. Czarnoskórzy odebrali magię białym, a dziecko w bezkompromisowy sposób kończy porachunki dorosłych. Cóż za idealna finalizacja takiego kuriozum, jakim jest Kraina Lovecrafta. Trudno ocenić jednoznacznie ten dziwaczny serial, a finałowa odsłona zupełnie w tym nie pomaga. Z jednej strony mamy tutaj do czynienia z czymś naginającym ramy współczesnej telewizji, z drugiej główny wątek fabularny jest tak mało wciągający, że wywołuje jedynie nagły atak ziewania. Dobrze, że w poszczególnych odcinkach znalazły się autonomiczne historie, ale ostatnia odsłona koncentrowała się już tylko na głównych rozstrzygnięciach, co sprawiło, że całość pozbawiono najistotniejszych zalet. Kraina Lovecrafta nie jest doskonała, ale jest w niej coś, co odróżnia ją od większości rzeczy, którymi karmi nas współczesna telewizja. Każdy, we własnym poczuciu estetyki powinien zdecydować, czy ten gatunkowy miszmasz jest dla niego odpowiedni.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj