Akcja filmu Kraj świętych i grzeszników rozgrywa się w Irlandii lat 70., a głównym bohaterem jest Finbar Murphy (Liam Neeson). Starszy mężczyzna, będący przed laty płatnym zabójcą, powoli przymierza się do przejścia na emeryturę, ale jego plany zostają pokrzyżowane przez lokalny gang – ten bowiem sieje spustoszenie w mieście i krzywdzi tych, którzy są Finbarowi bliscy. Bohater, motywowany osobistymi pobudkami, stawia sobie zatem ostatni cel – zamierza wytropić i zlikwidować sprawców terroru i zaprowadzić porządek wśród lokalnej w społeczności. Reżyserem produkcji jest Robert Lorenz (Dopóki piłka w grze), a scenariusz napisali Mark Michael McNally i Terry Loane. Neesonowi w obsadzie towarzyszą między innymi: Jack Gleeson, Kerry Condon i Ciarán Hinds. Produkcja jest mocno irlandzka, co widać w każdym kadrze – podkreślają to piękne krajobrazy i długie ujęcia na wybrzeże i miasta, a także akcent wszystkich bohaterów. Film ma dzięki temu kameralny, lokalny charakter oraz mroczny, pochmurny klimat, który wizualnie działa na korzyść opowieści. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda naprawdę dobrze, jednak fabularnie jest raczej typowo – pomijając miejsce i czas akcji, sam opis wydaje się dość oczywisty, a gdy dodatkowo zestawimy to z emploi głównego aktora, robi się po prostu... przewidywalnie. Neeson w niemal każdym swoim filmie gra twardziela, który stawia czoła złoczyńcom i któremu wszystko się udaje. Nie inaczej jest i tym razem. Choć aktorzy dają z siebie wszystko, by wykreować postaci targane skrajnymi emocjami, widać, że jest to dość utrudnione, głównie przez scenariusz. W odróżnieniu od amerykańskich akcyjniaków z Neesonem, tutaj twórcy naznaczyli akcję realiami irlandzkimi, przez co całość trochę traci na uniwersalności. Oczywiście mogłaby to być zaleta, ale w praktyce niestety tak nie jest – gdy słyszymy kolejny dialog, w którym każda ze stron przedstawia motywacje większe niż życie, zaczyna się robić patetycznie. Łatwiej patrzyłoby się na to, gdybyśmy rzeczywiście mieli do czynienia z typowym wymierzaniem sprawiedliwości za krzywdę jednostki. Tymczasem fabuła zostaje "wzbogacona" o motywacje polityczne, co raczej komplikuje odbiór. Twórcy starali się, by produkcja zyskała drugie dno i pewną wzniosłość, ale w efekcie opowieść ugina się pod ciężarem zbędnych wątków. Filmowi nie sprzyja też mnogość postaci. Już samo grono antagonistów jest moim zdaniem zbyt liczne. Każdy z nich wygłasza własne idee, próbując być kimś więcej niż tylko pierwszym z brzegu złolem, ale finalnie nikogo to nie interesuje. Mając w pamięci akcyjniaki z Neesonem, od samego początku tylko czekamy na to, aż filmowy Finbar ich wszystkich rozgromi. Przez to, że opowieść ma (blade, bo blade, ale jednak) konotacje kulturowo-historyczne, główny bohater nie może tak po prostu kosić przeciwnika – scenariusz zostawia jeszcze miejsce na moralne rozterki i analizę społeczną Irlandii lat 70., co momentami mocno wytraca tempo. Całość staje się więc zbyt zagmatwana i zbyt głęboka, by po prostu chrupać przy tym popcorn, a jednocześnie zbyt rozwodniona, przewidywalna i mało angażująca, by brać tę fabułę do serca. Efekt? Brak równowagi i nuda. Kraj świętych i grzeszników to film, który miał być czymś więcej. Niestety w trakcie ucieczki przed banałami i kliszami gatunkowymi stracił cały swój wigor. Mroczny, przepełniony dwuznacznościami i wątpliwościami moralnymi, robi się zwyczajnie ciężkostrawny w odbiorze i raczej nie będzie dobrą propozycją na wolny wieczór z kinem akcji – nawet mimo Liama Neesona w obsadzie. Doceniam ambicje i chęć pójścia w nieco innym kierunku, jednak w tym przypadku nie mamy do czynienia z żadnym przełomem w dorobku aktora – ani też z niczym, co zapadłoby nam w pamięć na dłużej. Plus za realizację, oryginalny klimat i muzykę.  
 
 
 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj