Outlaw King miał wszystko, by stać się kinem wybitnym. Znakomity reżyser  David Mackenzie, świetna ekipa techniczna (wielu twórców z najwyższej, oscarowej półki) i tematyka, która powinna dać widzom połączenie dobrej historii, widowiska z artystyczną jakością. Problem jednak jest taki, że patrząc na to dzieło dość ogólnie, to wszystko, co zapowiadało się kapitalnie, staje się rozczarowaniem. Kino, który mogło być pierwszym rozrywkowym arcydziełem Netflixa, wpisuje się w trend przeciętniaków, które są w dużej ilości produkowane przez platformę. A szkoda, bo czuć tutaj ambicję na zrobienie czegoś na poziomie Walecznego serca, a dostajemy coś, co trudno postawić obok tego klasyka kina. Porównania do filmu Braveheart Mela Gibsona pojawiają się w głowie automatycznie. W końcu historia rozpoczyna się w momencie, gdy tamta się zakończyła, więc wraz ze śmiercią Williama Wallace'a. Nie zrozumcie mnie źle, bo oba filmy pod wieloma względami to kompletnie inna bajka. Co prawda, oba traktują fakty historyczne z dużym dystansem, ale nie ma tu pomiędzy nimi żadnego łącznika poza samym tematem oraz aktorem Jamesem Cosmo, który u Gibsona grał rolę twardego wojownika. Oba tytuły nie stoją w jednym szeregu, bo jak zaczniemy porównać, dostrzeżemy, że pod każdym względem twór Netflix przypomina czasem coś filmopodobnego, a nie produkcję, w którą włożono serce. W dalszej części recenzji wyjaśnię, dlaczego tak jest. Przede wszystkim problemem jest scenariusz, który jest potraktowany po łebkach. Nie mamy w tej historii postaci, a jedynie nazwiska wypełniające jakąś rolę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem film (niekoniecznie historyczny), w którym nikt nie poświęcił nawet minuty na poprawne zbudowanie postaci i nici porozumienia pomiędzy nimi, a widzami. Dostajemy chodzące stereotypy, które mają odtwarzać role postaci historycznych, a które są puste. Nikt tutaj nie wyróżnia się jakoś specjalnie, a najbardziej rozczarowuje Chris Pine jako Robert the Bruce, który nie jest postacią charyzmatyczną ani w ogóle nie nazwałbym go człowiekiem z krwi i kości. To osoba, która pełni rolę przywódcy zgodnie z kliszami gatunkowymi, a scenariusz nie pozwala zbudować charakteru , osobowości i człowieka, którego można by zrozumieć. Nie wiemy, co go napędza, dlaczego walczy o Szkocję i w ogóle cokolwiek o nim twórcy mówią, jest to strasznie powierzchowne. Trochę o nim miała powiedzieć jego relacja z żoną i córką, ale czuć, jakby nikomu na tym nie zależało. Dostajemy jakieś sceny, które miały potencjał, ale szybko zostało to ucięte i zmarnowane. A najgorzej wypada motywacja Bruce'a, który na początku razem z innymi szlachcicami podpisuje pokój z Anglikami, pięć minut później ot tak mówi, że musimy walczyć. Nawet sekundy nie poświęcono na to, by sensownie usprawiedliwić jego decyzję, czy pokazać, dlaczego wydarzenia miały taki, a nie inny wpływ na kolejne jego kroki. Samo powiedzenie, że bohater idzie na wojnę, bo zabili Wallace'a, to za mało. Lepiej prezentują się Anglicy, bo król oraz jego syn to typowi dla takich historii bezwzględni złoczyńcy, którzy przez to są w jakiś sposób wyraziści. Szczególnie ten drugi ma parę momentów, gdzie może zbudować postać, która w swoim stereotypie staje się ciekawa. To jest straszne, jak ten film jest pusty. Obserwujemy wiele dramatycznych wydarzeń, walk i dumnych słów o wyzwoleniu Szkotów, ale nie towarzyszą temu żadne emocje. Ma na to wpływ fatalna budowa bohaterów, która jest totalnie powierzchowna i fragmentaryczna. To także jednak jest odczuwalne w samym prowadzeniu historii, w której ekspozycja jest karygodnie rwana. Chodzi o to, że dostajemy różne sceny, które miały na celu nam coś powiedzieć o głównym bohaterze, relacjach i tym podobne, ale nie spełniają tej roli przez fatalny montaż. Czuć, że jest w tym wszystkim potencjał, ale nagle jest ucinany przez dziwną decyzję reżysera. Przez pierwszą część filmu taki sposób snucia opowieści zaczyna trochę irytować, bo twórca nie daje wybrzmieć tej historii i tym bohaterom. Pcha ich do przodu w zastraszającym tempie, nie dając możliwości ich poznania i wywołania choć namiastki emocji. A to jest chyba największy grzech tego filmu, bo gdyby miał on serce na swoim miejscu, wiele scenariuszowych niedoskonałości można byłoby wybaczyć. Nie przeczę jednak, że film wygląda fenomenalnie. Czuć, że te 120 mln dolarów jest na ekranie, budzi podziw i ogląda się to z pewnym zachwytem. To też wzbudza pewną konsternację, bo to, jak fantastyczne ten film wygląda, zmusza mnie do wysnucia wniosku, że na ekranie kina prezentowałby się po prostu lepiej. A tak im większy telewizor, tym odbiór powinien być lepszy, bo jest co podziwiać. Największa w tym zasługa genialnych zdjęć nominowanego do Oscara Barry'ego Acroyda, który przepięknie pokazuje Szkocję (niektóre krajobrazy zapierają dech bardziej niż Nowa Zelandia we Władcy Pierścieni), a kiedy trzeba buduje ciekawy wizualny styl, który pasuje do dość ponurych wydarzeń. Nawet w scenach batalistycznych czuć, że dzięki temu wszystkiemu ma to naprawdę wyśmienity klimat, który chłonie się z przyjemnością i podziwia wiele kadrów podkreślających widowisko. Szczególnie imponuje pierwsza kilkuminutowa scena kręcona na jednym ujęciu, której finał to strzelanie z gigantycznego trebusza w stronę zamku. Tego typu motywy wzbudzają jeszcze większy zachwyt, bo wiemy, że jest w tym doskonała praca aktorów oraz dużo praktycznych efektów (wspomniany trebusz), które budują efektowny wstęp. Dla wizualnego przepychu warto to obejrzeć. Nie brak w tym filmie scen batalistycznych zrealizowanych naprawdę nieźle. Żałuję, że w odróżnieniu od wersji z festiwalu w Toronto reżyser zdecydował się usunąć prawie 20 minut tego typu sekwencji, bo wbrew temu co krytycy pisali, sądzę, że to dodałoby rozrywkowego charakteru tej opowieści. Ktoś powiedział, że bitwy Mackenziego są brutalniejsze niż w Grze o tron. To takie porównanie na wyrost, bo choć są sceny z efektownie przedstawioną przemocą, to samo w sobie tez nie popada w jakieś gore. Te walki są efektowne, dobrze nakręcone, brudne, ale do poziomu brutalności Walecznego serca to temu daleko. Nawet pod względem budowania widowiskowości oraz chaosu bitewnego Mel Gibson nie ma sobie równych. Nie oznacza to, że Mackenzie nie podołał. Wręcz przeciwnie. Sceny walk są zaletą Króla wyjętego spod prawa. Król wyjęty spod prawa to kino pozostawiające z rozczarowaniem i niedosytem. Takie, o którym niestety szybko zapominamy. Nie przeczę, że dzięki wizualnemu przepychowi ogląda się to dobrze i z zachwytem, ale pozostaje jednak wrażenie, że nie tak miało być. W tym, co Netflix udostępnił czuć, że gdzieś tam był wybitny film. Skończyło się jednak na ładnym dla oka, rozczarowującym i klimatycznym przeciętniaku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj