Cezar nie żyje. Małpia rasa traci swojego przywódcę i musi sama pokierować swoim losem. Przenosimy się 300 lat w przyszłość. Planeta przeszła dużą zmianę. Miasta opustoszały, a budynki pokryte są mchem, bluszczem i innymi pnączami. Ludzkość cofnęła się do czasów kamienia łupanego. Straciła możliwość komunikacji i inteligentnego myślenia. Została sprowadzona do grup dzikusów zamieszkujących jaskinie i lasy. Ziemią władają teraz małpy. Od wielkiej wojny minęło sporo czasu. Żyjące teraz generacje już nie pamiętają, jak wyglądał kiedyś świat. Cezar jest dla nich legendą. Mistyczną postacią. Bohaterem bez żadnej skazy. Rada podzieliła się na różne klany i rozsiała po kontynencie. Noa (Owen Teague) jest przedstawicielem klanu, który hoduje ptaki. Podobnie jak jego ojciec wierzy w symbiozę pomiędzy oboma gatunkami. Poznajemy go w dniu wielkiej próby, której poddawani są wszyscy wchodzący w pełnoletność. Zadanie polega na zdobyciu jaja orła oraz przyniesieniu go w całości do wioski i wychowaniu na własnego „partnera”. Podczas tej wyprawy Noa ze znajomymi natykają się na przedstawiciela rasy, którą oni nazywają EKO. Są to ludzie zamieszkujący okoliczne lasy. Niezbyt mile widzialni przez klan małp. Jednak w ślad za tymi ludźmi w dolinie pojawia się też inny klan małp odpowiadający przed samozwańczym królem Proximusem (Kevin Durand). Osobnikiem, który twierdzi, że jest następcą Cezara i wszystkie małpy powinny mu się kłaniać. Jeśli nie zrobią tego po dobroci, to zmusi je do tego siłą. Wszak nie można przeciwstawiać się swojemu jedynemu władcy.
Josh Friedman (Czarna Dalia, Wojna światów) w swoim scenariuszu postanowił wybiec w przyszłość. Ponoć początkowo akcja Królestwa Planety Małp miała się dziać 1000 lat po śmierci Cezara, jednak uznano, że to może być za duży przeskok czasowy. Ustalono więc, że będzie to 300 lat. Wystarczająco dużo, by powstało pokolenie, które nie zna i nie pamięta poprzedniego świata. Nie ma też żadnej starszyzny, która by mogła o nim opowiadać. Jest zupełnie nowy świat. Nowy porządek. Nowe legendy. Oczywiście pozostałości po rasie ludzkiej cały czas są wkoło. Są jednak puszczone, zniszczone, zapominane. A przez małpy ignorowane. Jest to moim zdaniem znakomity sposób na to, by pokazać, że każde nowo powstałe społeczeństwo natrafia na te same przeszkody. Narodziny tyranii i pojawienie się jednostek, które chcą zdominować resztę. Nie jest to wymysł ludzkości. Jest to w naturze każdego zwierzęcia. Zawsze w stadzie pojawia się przywódca, za którym reszta będzie podążać. Czasem robią to, ponieważ dany osobnik ma charyzmę i budzi respekt, a innym razem, bo się boją jego brutalnej natury. I tu pojawia się właśnie postać Proximusa, samozwańczego króla małp. Osobnika, który siłą podporządkowuje sobie kolejne klany. Włada za pomocą strachu. I pomimo tego, że gardzi rasą ludzką, to jednak skrycie chce być jak oni. Zazdrości im. Podziwia to, że ludzie potrafili tworzyć, budować, pisać. Swoją wiedzę czerpie z zebranych książek. Uczy się.
I tu dochodzimy do głównej osi sporu. Noa jest osobnikiem, który chce żyć w spokoju. Nie lubi przemocy. Nie zna jej nawet. Jego klan nigdy jej nie zaznał. Jedyne, czego pragnie, to aprobata swojego ojca. Ale w momencie, gdy jego klan zostaje rozbity i pojmany, robi wszystko, by ich uratować i przeradza się w wojownika.
Film w reżyserii Wesa Balla świetnie podczepia się pod trylogię Matta Reevesa i Ruperta Wyatta, ale też bardzo dużo dodaje do niej od siebie. Rozszerza ten świat. Rozwija jego nieznane dotąd partie. Wprowadza ciekawych bohaterów, którzy są produktem swoich czasów. I kładzie podwaliny pod kolejną trylogię, która może, ale nie musi, się wydarzyć. Wątek Noa może mieć kolejne rozdziały, ale także znakomicie sprawdza się jako solowa historia.
Królestwo Planety Małp świetnie prezentuje się pod względem wizualnym. Efekty specjalne są dopracowane w najmniejszym detalu. Małpi bohaterowie wyglądają jak prawdziwi. Ich ruch, mimika, futro, zachowanie, wszystko to jest perfekcyjnie dopracowane. Widać to zwłaszcza w momencie akcji, gdy dochodzi do interakcji pomiędzy bohaterami. A takich scen jest tutaj sporo. Josh Friedman zadbał, by napisana przez niego historia nie była przegadana i cały czas coś się działo na ekranie. Ale najważniejsze jest to, że nie są to momenty sztucznie wciśnięte w wydarzenia.
Nie oznacza to, że w scenariusz nie ma dziur logicznych. Jedna jest związana niestety z upływem czasu, czyli tymi 300 latami i postacią Mae granej przez Freyę Allan i generalnie rasą ludzką, jaką znamy. Nie będę się jednak tutaj nad tym rozwodził, gdyż byłby to dość duży spojler mogący popsuć Wam też zabawę. Z tego samego powodu pomijam tutaj kompletnie udział Williama H. Macy’ego.
Królestwo Planety małp jest dla mnie bardzo dużym zaskoczeniem, bo nie spodziewałem się, że nowy film Wesa Balla tak dobrze wpasuje się do istniejącej już trylogii Planety Małp i jednocześnie tak dobrze będzie rezonował swoimi odniesieniami do tego, co nakręcił w 1968 roku Franklin J. Schaffner. Oby więcej takich zaskoczeń związanych z produkcjami z tego uniwersum.