Po dobrych poprzednich dwóch odcinkach Kronik Shannary dostajemy kolejne dwa, w których poziom jest mocno nierówny. Zastajemy tutaj połączenie tego, co dobrze zadziałało ostatnio, oraz tego, co powoduje niesmak od samego początku. Wszelkie obawy się potwierdziły i wzrost poziomu przy ostatniej odsłonie był niestety jednorazowy, a to tym samym nie prognozuje zbyt dobrze na finał.
Siódmy epizod przedstawia ciąg dalszy wydarzeń w pałacu Leah, oferując szybką akcję, choć nie do końca logiczne rozwiązania fabularne. Riga w mgnieniu oka i bez większego wysiłku przejmuje władzę w królestwie. Wychodzi na to, że królowa Tamlin posiadała armię składającą się z kilkudziesięciu żołnierzy, co wydaje się dość absurdalne, zwłaszcza patrząc na to, czego „strażnikiem” jest jej królestwo. Pozostałe elementy prezentowały się właściwie. Nieustępliwość i silna wola Tamlin zostały dobrze zaakcentowane i towarzyszyły bohaterce do samego końca. Pożegnanie z bohaterką również wypada dobrze, gdzie, pomimo stanięcia twarzą w twarz ze śmiercią, ukazano jej wyższość nad Rigą. Obrazuje to również jaką drogę przebyła Tamlin od początku, gdzie troszczyła się tylko o siebie, spiskując za plecami potencjalnych sojuszników, do obecnego momentu, w którym wybrała dobro swojego ludu ponad swoje. Niestety zabrakło w tym emocji, przez co ostatecznie los bohaterki jest nam obojętny i szybko o tej śmierci zapominamy.
Wil i Mareth natomiast zmagają się z próbą uratowania Allanona zranionego w starciu z Bandonem. Tutaj wszystko rozwijane jest przewidywalnie, aczkolwiek przyzwoicie. Dostajemy ciąg dalszy relacji pomiędzy Shannarą a młodą druidką. Trochę niezdarnie, ale również niezbyt nachalnie, więź pomiędzy nimi zaczyna się zacieśniać. Pozostaje to w dalszym ciągu na drugim planie, nie ingerując w ważniejsze wydarzenia, na szczęście stanowiąc jedynie dodatek. Zaprezentowano również lekkie rozbudowanie relacji między Mareth i Allanonem. Niestety cały czas jest to oparte o schematy relacji ojciec-córka, a siódmy epizod nic tutaj nie zmienia. Sama podróż bohaterki w głąb snu swego ojca, w celu uratowania go, nie przynosi nic zaskakującego, poza samymi oczywistościami. Jedną z nich jest zbliżająca się śmierć druida, co może byłoby zaskakujące w innych okolicznościach, jednakże tutaj jest to jedynie formalnością, ponieważ twórcy od samego początku sezonu ewidentnie nie mają pomysłu na dalszy rozwój tego bohatera, marnując tutaj potencjał bardzo dobrego aktora, jakim jest Manu Bennett.
Jeśli natomiast chodzi o Eretrię, to w tym odcinku ma ona niewiele do zaoferowania. Podróżuje z miejsca na miejsce, to chroniąc Lyrię, to niosąc informacje od Amberle i nic poza tym. Bandon z drugiej strony ma do odegrania tutaj bardzo ważną rolę, a mianowicie przywraca on do życia Czarnoksiężnika. Brakuje tutaj jednak wielkich emocji i napięcia budowanego przez cały odcinek. Obserwujemy niezwykłe wydarzenia, aczkolwiek ukazane w prosty sposób, przez co nie potrafią one zaciekawić i przykuć uwagi.
Ósmy odcinek to wyczekiwane spotkanie Wila i Amberle. I to właśnie wydarzenia rozgrywające się we wnętrzu Ellcrys prezentują się tutaj najciekawiej, a i tak posiadają pewne mankamenty. Pozostałe wątki oferują lepszy lub gorszy poziom, choć niestety głównie ten gorszy. Na plus należy zaliczyć przemianę Amberle. W ciekawy sposób zobrazowano tutaj, jak zmieniła się ona po staniu się jednością z Ellcrys. Tym samym jej spotkanie z byłym ukochanym wygląda całkowicie inaczej, niż można było przypuszczać. Jest tutaj odpowiednie prowadzenie postaci i serwowanie czegoś więcej niż samych schematów. Zabrakło tylko emocji, które mocniej zaangażowałyby widza w seans oraz wydarzenia, które może obserwować. Bez nich wątek ten jest dla widza trochę obojętny.
Wydarzenia rozgrywające się w Ellcrys są niezwykle ważne dla rozwoju Wila. W końcu, po przebyciu całej swojej drogi, od momentu kiedy otrzymał od swojej umierającej matki Kamienie Elfów, zaakceptował on w pełni swoje przeznaczenie. Wszystkie przeżycia, które doprowadziły go do tego momentu, odcisnęły na nim piętno, kształtując jego charakter. Tutaj godzi się on z ostatnią rzeczą, która wyniszczała go od środka, a konkretnie ze śmiercią Amberle. Żegna się on z ukochaną, zostawiając przeszłość za sobą, skupiając się na tym co trwa w obecnej chwili. To pozwala mu na odbudowę Miecza Shannary i wypełnienia swojego przeznaczenia, którym jest zgładzenie Czarnoksiężnika.
Całkiem sprawnie zostaje również ukazany trening Mareth, choć nie poświęcono mu zbyt wiele czasu. Szkoli się pod okiem Allanona na następczynię druida. Bardziej skupiono się na dalszym rozwoju postaci oraz ich relacji. Jest to prowadzone w odpowiedni sposób i potrafi zaciekawić, aczkolwiek nie posiada to odpowiedniego ładunku emocjonalnego. Choć zaprezentowana nam rozmowa o matce Mareth wzbudza spore emocje w obojgu bohaterów, tak już nie jest w stanie wpłynąć na widza, powodując, że obserwowane wydarzenia nie są w pełni wiarygodne. Wątek ten kończy się cliffhangerem, którego rozwiązanie możemy przewidzieć bez najmniejszego problemu.
Wątek Bandona w tym epizodzie został skierowany na złe tory. Ciężko jest zrozumieć, co kierowało twórcami, kiedy tworzyli te wydarzenia, ale na ekranie prezentuje się to bardzo źle. Dawny podopieczny Allanona prosi bowiem swojego nowego pana o przywrócenie życia jego ukochanej, czyli Catanii. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż poprowadzono to w najbardziej kuriozalnym kierunku, jak tylko się dało. Zapewne zamiarem było tutaj ukazanie oddania Bandona ciemności i wyrzeczenie się wszelkich uczuć przez niego, włącznie z miłością. Zamiast tego mamy coś co ociera się o autoparodię i jest całkowicie zbędne, ponieważ w żaden sposób nie rozwija bohaterów.
Nieciekawie sprawy mają się również w wątku Eretrii, która próbuje uratować Wybranych. Możemy tutaj zaobserwować absurdalne wydarzenia, które mimowolnie wywołują śmiech. Jak chociażby scena, w której wędrowczyni wychodzi z ukrycia by zabić czterech Szkarłatnych, po czym ucieka i kryje się w trawie, a przemierzający obok niej żołnierze jej nie zauważają. Również mało przekonujące jest starcie bohaterki z widmem, w którym ponosi ona klęskę. Jest to o tyle mało wiarygodne, że wcześniej w kryjówce Cogline’a nie miała ona zbytnio problemu z pokonaniem widma, a tutaj przegrywa w mgnieniu oka. Bez wątpienia było to niezbędne zagranie fabularne, aczkolwiek można to było przedstawić znacznie lepiej, z większą wiarygodnością.
The Shannara Chronicles nadal borykają się z tymi samymi problemami. O ile siódmy epizod trzyma w miarę równy poziom, tak ósmy serwuje mocno nierówne wątki. Cały czas mamy do czynienia z opieraniem się na schematach, słabymi zagraniami ze strony scenarzystów i mało logicznymi zachowaniami bohaterów. Psuje to niestety ogólny odbiór produkcji, nie przynosząc odpowiedniej rozrywki z seansu. Nie da się również ukryć, że wszystkie wydarzenia suną po linii prostej z punkt A do punku B, nie zaskakując niczym nadzwyczajnym. Pomimo próby rozbudowy bohaterów oraz ich zaplecza emocjonalnego, twórcy mają ogromny problem z odpowiednim ukazaniem tych emocji na ekranie, a tym samym z zaangażowaniem widza w przeżywanie obserwowanych wydarzeń. Kolejne dwa odcinki opowieści nie nastrajają optymistycznie wobec finału, jednakże pozostaje jeszcze cień nadziei na pozytywne zaskoczenie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h