Patrząc z perspektywy sezonu, oba epizody oferują pokaźną ilość akcji. Nie da się jednak ukryć, że sporo czasu poświęcono również na wyniosłe rozmowy między bohaterami oraz pożegnania. Ponownie brakuje w tym wszystkim emocji, a więc nie ma to większego wpływu na widza. Wszystkie wydarzenia są do bólu przewidywalne i nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Jakby tego było mało, to wszystko sunie po równi pochyłej, gdzie nie ma miejsca na jakieś komplikacje czy coś niespodziewanego. Można było mieć nadzieję, że twórcy zachowali dla nas jakieś niespodzianki na sam koniec, jednakże nic takiego nie ma miejsca. Rozpoczynamy od ekspresowego rozwiązania cliffhangera z poprzedniej odsłony, który rozgrywa się dokładnie tak, jak mogliśmy się tego spodziewać. Allanon oraz Marteh zostają uratowani akurat przez Jaxa i Slantera oraz armię gnomów, ale równie dobrze mógł to być ktokolwiek inny. Dalej mamy już z górki. Większość bohaterów zmierza do kryjówki Cogline’a, gdzie znajduje się Lyria, a pozostali udają się do Leah, aby stanowić ostatnią linię obrony Niebiańskiej Studni, w razie porażki tych pierwszych. Obserwujemy wyniosłe rozmowy między córką Tamlin a byłym druidem czy Wilem i Eretrią. Jednak to wszystko wyprane jest z emocji, tak więc ma małe znaczenie dla widza, który bardzo szybko o tym zapomina. Poza tym dialogi nie zostały napisane w szczególnie staranny sposób, przez co również nie zapadają w pamięć. W międzyczasie przewija się starcie Bandona i Czarnoksiężnika. Tutaj także nie zaprezentowano nic, co wybijałoby się ponad poziom drugiego sezonu. Znowu postanowiono spłycić całkowicie postać byłego ucznia Allanona do rozwydrzonego dzieciaka, zaślepionego miłością. Niestety, zrealizowano to w najmniej atrakcyjny sposób, mimo że można było rozwinąć wątek chłopaka na wiele ciekawych sposobów. Jednak po co się wysilać, skoro uśmiercenie go nie kosztuje zbyt wiele myślenia i problem rozwiązuje się sam. Mimo wszystko najgorzej wypada sam Czarnoksiężnik, który z nieznanych nam przyczyn siedział cierpliwie w twierdzy, czekając na moment buntu swojego sługi. Zaraz po tych wydarzeniach wyrusza na poszukiwanie Lyrii, która jest kluczem do Studni. Końcówka epizodu to w końcu większa dawka akcji. Starcie pomiędzy antagonistami a armią Czarnoksiężnika i nim samym wypada tutaj całkiem sprawnie. Wszystko rozgrywa się przewidywalnie, jednak zostało dopracowane od strony technicznej. Zarówno choreografie walk, jak i efekty specjalne stoją na wyższym poziomie niż w poprzednich odsłonach serii. Dzięki temu możemy nacieszyć oko i zaznać nareszcie trochę rozrywki. Dobrze przedstawiono również starcie głównego antagonisty z duetem druidów, Allanonem i Coglinem, ale czuć w tym spory niedosyt – jak na tak potężne jednostki, cała potyczka została rozegrana dość spokojnie, bez efektu wow. W przypadku Allanona jest to zrozumiałe, ponieważ jego moce zanikają, jednakże pozostała dwójka mogła w pełni zaprezentować swoje umiejętności. W przypadku Eretrii także wszystko przebiega bez niespodzianek, na dodatek nie postarano się o rozbudowanie tego wątku. W zbyt małym stopniu zaakcentowano tutaj wewnętrzną walkę bohaterki z mrokiem. Patrząc na poprzednie dokonania byłej wędrowczyni, te wydarzenia wydają się mało logiczne. Ktoś tak silny, jak Eretria na pewno nie pozwoliłby zbyt szybko przejąć nad sobą kontroli. Scenarzyści jednak poszli na łatwiznę, ponieważ taki obrót spraw bardziej im pasował do napędzania pozostałych wydarzeń, przedstawionych w dziesiątym epizodzie, a z odrobiną wysiłku można było to zaprezentować znacznie lepiej. Ostatni odcinek niewiele różni się od swojego poprzednika. Na początek dostajemy śmierć Allanona, która wyprana jest z emocji – tak, jak pozostałe wydarzenia. Chociaż w tym przypadku można było się postarać o wydobycie jakichś uczuć, w końcu jest to bohater niezwykle ważny dla całej fabuły. Istniała możliwość oparcia tego zarówno na relacji ojciec-córka, jak i nauczyciel-uczeń, by ukazać emocjonalną głębię podczas egzekucji tak istotnej postaci. Jednakże wymagało to zapewne zbyt wiele wysiłku, a przecież czas ekranowy jest ograniczony i trzeba gonić dalej. Dlatego tak, jak bohaterowie przechodzą dalej po uśmierceniu druida w ekspresowym tempie, tak i widzowie szybko pozostawiają to za sobą. Po nieudanej próbie zatrzymania Czarnoksiężnika w kryjówce Cogline’a, wszyscy zmierzają do Leah, aby nie dopuścić do zdobycia przez antagonistę Niebiańskiej Studni. Sporo czasu poświęcono na piękne ujęcia podróżujących postaci. Sceny te – choć cieszą oko urokami Nowej Zelandii – są całkowicie zbędne, zwłaszcza że tuż przed nami rysuje się ostateczne starcie, które zaważy nad losami Czterech Krain. Widocznie twórcy uznali, iż widzom przyda się rozluźnienie atmosfery, ponieważ to ciągłe napięcie i poczucie zagrożenia mogło być już przytłaczające. Oczywiście, gdyby jeszcze było obecne… Dalej mamy kolejne wyniosłe rozmowy, mające zapewne nadać dramaturgii zbliżającym się wydarzeniom. Nie do końca jednak działa to tak, jak powinno. Nie zabrakło również subtelnego rozwoju relacji pomiędzy Wilem i Mareth. Samo finalne starcie z Czarnoksiężnikiem także rozczarowuje. Wszystko rozgrywa się zbyt prostolinijnie, bez żadnych komplikacji czy zaskoczeń. Brak tutaj napięcia i uczucia, że na włosku jest istnienie całego świata. Nie udało się ukazać potęgi antagonisty. Najlepiej zobrazowano ją w ósmym epizodzie, kiedy zniszczył żołnierzy Rigi jednym zaklęciem. Tutaj natomiast jest zwykłym przeciwnikiem, z jakimi bohaterom było już dane się mierzyć. Nie pokazuje on nic nadzwyczajnego – po tym, jak go zapowiadano, można było spodziewać o wiele, wiele więcej. Sama choreografia również nie powala, ponieważ jest zbyt prosta. Istniała możliwość wprowadzenia dużo ciekawszych rozwiązań przy ostatecznej wcale. Pożegnanie Mareth z Wilem wypada jedynie akceptowalnie. Aktorzy zaprezentowali się odpowiednio, ale mimo to nie udało się po raz kolejny wydobyć emocji. To, co obserwujemy na ekranie, nie ma dla nas większego znaczenia, a właśnie żegnamy głównego bohatera produkcji. Jego poświęcenie nie niesie za sobą takiego ładunku emocjonalnego, który mógłby wywołać jakąś reakcję także u widza. W dalszej części zaakcentowano wątki, które zapewne zostałyby rozwinięte w kolejnej serii. Lyria zostaje królową Leah, będzie starała się odbudować swoje królestwo, by uhonorować wszystkich poległych. Jax po przemianie, jaką przeszedł w trakcie sezonu, zostaje generałem w armii nowej królowej. Eretria odrzuca swoje szczęście u boku ukochanej, by opanować swój wewnętrzny mrok. Marteh wraz z Coglinem będzie kontynuowała swój trening. Otrzymujemy cliffhanger, który ani trochę nie jest szokujący, ponieważ taki obrót spraw był spodziewany niemal od początku. Na koniec widzimy również wymowne „To be continued”, aczkolwiek mało prawdopodobny jest sezon trzeci. Jeżeli takowy powstanie, to bez porządnych zmian na poziomie scenariusza, niewiele będzie miał on do zaoferowania.
Drugi sezon The Shannara Chronicles nareszcie dobiegł końca. Od samego początku prezentował on niezadowalający poziom, tylko z niewielkimi wzrostami od czasu do czasu. Potwierdza to w pełni końcówka, oferując słabą jakość, miejscowe poprawy pojawiały się jedynie przy pewnych wydarzeniach. Na plus – w dwóch ostatnich epizodach –można zaliczyć efekty specjalne, które były dużo lepiej dopracowane oraz ścieżkę dźwiękową, ponieważ piosenki zostały starannie dobrane i dobrze współgrały z tym, co mogliśmy obserwować na ekranie. Jak już wspomniałem, jeżeli powstanie trzeci sezon, to bez radykanych zmian nie będzie on wart obejrzenia i poświęcenia naszego czasu. Obecna seria kończy się mało satysfakcjonującymi odcinkami, które niewiele mają wspólnego z „epickim fantasy”, a takim właśnie hasłem reklamowano Kroniki Shannary przed premierą.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj