Najnowszy film Guy'a Ritchiego to wzorcowy przykład jak nowocześnie reinkarnować stare marki. Wszak od premiery pierwowzoru - serialu „The Man from U.N.C.L.E.” - mija równo pół wieku. Bez spoilerów.
Klasyczny serial z lat sześćdziesiątych chyba nigdy nie był w żaden sposób dostępny oficjalnie w Polsce. W tamtych czasach idea współpracy amerykańskiego i radzieckiego szpiega mogła wydawać się zabawna producentom telewizyjnym z USA – po tej stronie żelaznej kurtyny była odbierana li tylko jako policzek wymierzony ideom komunizmu. Nie było więc okazji zobaczyć jak agenci Solo, Kuryakin i Waverly dziesiątki razy (w ciągu czterech sezonów) ratują świat. Musimy uwierzyć na słowo, że tak było. Albo kupić sobie zachodnie wydania DVD z Robertem Vaughnem i Davidem McCallumem. Tymczasem dostajemy nową współczesną wersję ich przygód i jest naprawdę świetnie.
To znaczy, współczesna jest tylko realizacja. Podobnie jak przy „Sherlockach Holmesach” Ritchie udowadnia, że jest mistrzem szybkich, atrakcyjnych i nowoczesnych w formie filmów kostiumowych. Bo przecież nie sposób inaczej nazwać filmu rozgrywającego się pół wieku temu. Inne stroje, inne sprzęty, inne obyczaje. Ja co prawda jako dziecko jeździłem jeszcze trabantem mojego taty (nieomal identycznym z tym w pierwszych sekwencjach filmu – tylko nasz był wściekle kanarkowy), ale dziś, poza imprezami miłośników starych samochodów, już się takich nie zobaczy.
[video-browser playlist="735460" suggest=""]
Twórcy filmu „
The Man from U.N.C.L.E.” wyciągnęli z tamtej epoki to, co najatrakcyjniejsze – od damskich miniówek przez przepych drogich przestylizowanych hoteli po muzykę. Na tym tle opowiedzieli świetną, fascynującą fabułę okraszoną dziesiątkami świetnych żartów w dialogach.
Rewelacyjny jest również sam casting – od doboru dwóch głównych aktorów, którzy idealnie odnaleźli się w rolach na poły sztywniaków na poły wyluzowanych cwaniaków, po wszelkie pozostałe postacie świetnie pasujące i z wyglądu i z maniery grania do tamtych czasów. Osobne komplementy należą się paniom: Alicia Vikander jest wręcz magnetyczna, a Elizabeth Debicki (tak, tak, polski ojciec) mistrzowsko wciela się we włoską arystokratkę.
Ten film to idealna wakacyjna rozrywka – znacznie świeższa niż niedawna piąta odsłona „Mission: Impossible” (choć – co zabawne – serialowy pierwowzór MI to tytuł o rok młodszy od serialowego „The Man from U.N.C.L.E.”). Finezja i lekkość tej opowieści świetnie pasuje do stylizacji retro, a współczesne tempo i efekty specjalne idealnie się z tym splatają. Jedyna wątpliwość jaką można momentami mieć to to, na ile ta lekkość jest niespójna z tym co wiemy o prawdziwym KGB czy niemieckich zbrodniarzach wojennych (i taki wątek pojawia się w tym filmie). Ale zresztą, czy kiedykolwiek doczekamy czasów, gdy będzie można żartować z tamtych lat, z tamtych (było nie było) cierpień i nikogo nie będzie to razić? Może po prostu musi minąć kilka pokoleń. Na razie wciąż jeszcze nie minęło, więc z pewnością przeczytacie tu i ówdzie, że „
The Man from U.N.C.L.E.” kpi z wielkich i ważnych spraw światowej historii. Owszem, podchodzi do nich nadzwyczaj lekko, ale to właśnie taka konwencja. I ja, z czystym sumieniem, ten film polecam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h