Lanfeust i świat Troy są obecne na naszym rynku wydawniczym od kilkunastu lat, a od pewnego czasu ukazują się reedycje zeszytów z przygodami galerii niesamowitych postaci ukazują się też w wydaniach zbiorczych w twardych oprawach. Tak też jest z pierwszym tomem Lanfeust w kosmosie. Tom 1 który zawiera cztery pierwsze zeszyty z cyklu. Gdy przygody Lanfeusta działy się na świecie Troy, serię można było definiować jako coś na kształt fantasy z elementami sci-fi: mieszkańcy planety dysponowali magicznymi zdolnościami, planetę zamieszkiwały niesamowite istoty, a jedynie przeszłość osadników (opisane w tomie Les conquérants de Troy) i niektóre drugoplanowe elementy sprawiały (choć z czasem nabierały na znaczeniu), że czytelnik miał świadomość dodatkowego, kosmicznego wymiaru tej historii. W serii Lanfeust w kosmosie ulega to, jak sama nazwa wskazuje, diametralnej zmianie i właśnie elementy sci-fi nabierają znaczenia. Jeden z Książąt-kupców postanawia doprowadzić do końca przedsięwzięty przed wiekami plan i wysyła swoich agentów, by przywieźli szczytowe osiągnięcie połączenia ludzi i magii Troy… czyli naszego bohatera. A przy okazji jego wielkiego wroga (dobrze mieć wszak także plan B) oraz grupę znanych nam postaci.
Źródło: Świat Komiksu
W ten sposób rozpoczyna się kosmiczna odyseja z udziałem Lanfeusta i innych postaci. W fabułach Christophe Arleston mnóstwo tu zwrotów akcji, historia utrzymana w wysokim tempie, a humor – choć, przyznajmy, nie najwyższych lotów – jest wszechobecny. Wyobraźnia twórców, zarówno odnośnie odwiedzanych miejsc, napotykanych postaci czy tarapatów, w jakie wpadają bohaterowie, jest niezmierzona i raz po raz potrafią zaskoczyć. Wydawałoby się, że to atut… ale nie jest tak do końca. Fabuła prowadzona jest chaotycznie i wydaje się, że jest tylko pretekstem do kolejnych żartów i skakania z miejsca na miejsce. Intrygi są proste, postacie schematyczne, a rozwiązania fabularne zaskakują głównie dlatego, że nie wynikają bezpośrednio z wcześniej przedstawionych scen. W mniejszej dawce się to być może sprawdza, ale lektura czterech zeszytów z tego albumu zdecydowanie gwarantuje czytelnikowi przesyt.
Z dość naiwną i mocno rozrywkową fabułą dobrze korespondują grafiki Didier Tarquin, nieco przerysowane, pasujące do konwencji fantasy, ale i w speceoperowych przygodach Lanfeusta i spółki sprawdzają się one doskonale. Są tu i fantastyczne stwory, i wywijanie mieczami (oraz wszelką inną bronią), jest też trochę golizny i niedwuznacznych sugestii i podtekstów, co sprawia, że całość nabiera odrobiny pikanterii. Omawiany album, jak inne z tej serii, to lekka i niezobowiązująca lektura, zaspokajająca dość proste potrzeby czytelnicze. Miejscami sympatyczna, momentami zabawna, na dłuższą metę jednak nuży. Jeśli zabierać się za jej czytanie, to raczej w mniejszych dawkach. Chyba, że ktoś jest wielkim fanem Lanfeusta – wtedy i w tym przypadku nie powinien się rozczarować.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj