Musimy w końcu nazwać rzeczy po imieniu: w serialu Legends of Tomorrow nie ma ani nic legendarnego, ani żadnych szans na lepsze jutro. Twórcy obchodzą się ze scenariuszem jak rzeźnicy z kilogramem wieprzowiny, a to, co miałoby być woltami fabularnymi, jest w rzeczywistości ciągłym odbijaniem się od narracyjnej ściany. Odcinek Left Behind tylko utwierdza nas w przekonaniu, że cała seria zmierza w niepokojącym kierunku. Brak pomysłu scenarzystów na prowadzenie historii przekłada się na wydźwięk płynący z serialu, który zamiast hołdować najlepszym czasom dla superbohaterów w stacji CW (poniekąd też Doktorowi Who), systematycznie staje się młodzieżowym nie-wiadomo-czym, z całą feerią migocących światełek, pacnięciami udającymi krwawe walki i pożądanymi przez amerykańskich nastolatków wątkami miłosnymi. Wszystko zaserwowane w absurdalny sposób, na skróty, bez jakiejkolwiek refleksji długofalowej, byle tylko zmierzać w stronę finału sezonu. Podejrzewam, że społeczność tego portalu poprowadziłaby fabułę Legends of Tomorrow znacznie lepiej od mistrzów scenariusza pracujących nad tworzeniem serialu. Jeśli Left Behind coś faktycznie za sobą zostawił, to na pewno nie całą masę głupstewek, które wraz z kolejnymi odcinkami stały się dla serialu elementem charakterystycznym. Ray, Kendra i Sara, nadal uwięzieni w roku 1958, muszą znaleźć sposób na to, jak przetrwać w zupełnie innej rzeczywistości historycznej. Jak wiadomo, Waverider jest kapryśny i może się pojawić, ale niekoniecznie musi. Dwoje pierwszych herosów postanawia zabawić się w prowadzenie domu. Palmer pierwotnie ma w sobie najwięcej nadziei na odsiecz Ripa i spółki, ale z czasem to jemu najbardziej zaczyna podobać się nowe życie, w którym staje się nauczycielem akademickim i jeszcze nie ma żadnej konkurencji w walce o względy panny Saunders. Sara w pogoni za wewnętrzną harmonią udaje się z kolei tam, gdzie każdy z nas szukałby jej w pierwszej kolejności – w Nanda Parbat pod rządami Ra’sa al Ghula. Załoga Waveridera gubi się gdzieś w czasoprzestrzeni i przez dwa lata nie może znaleźć sposobu na misję ratunkową dla pozostawionych członków drużyny. To mogłoby być podstawą znakomitego odcinka, ale napięcia w nim jak na lekarstwo. No url Na drugim biegunie historii pojawia się postać Snarta, który został niewolnikiem Kronosa. Oczywiście poznanie jego tożsamości – pod jego maską ukrywa się przecież Rory – jest tutaj solidnym elementem zaskoczenia. Cała niespodzianka zostaje jednak zepsuta w momencie, gdy Mick opowiada, jak Władcy Czasu przeformułowali jego życiowe potrzeby i zrobili z niego okrutnego mściciela. Koniec końców motywacje działania nowej wersji Kronosa są niewiarygodne, a wielka w tym zasługa idących na fabularne skróty scenarzystów. Relacja Snarta i Rory’ego jest już niebezpiecznie blisko zależności łączącej Toma i Jerry’ego czy Kojota i Strusia Pędziwiatra. Kapitan Cold, by oswobodzić się z kajdan, musi zniszczyć swoją dłoń niczym kreskówkowy bohater z przywiązaną do ręki porcją dynamitu. Dochodzi tu jeszcze fakt, że Leonard i Mick obdarzają się wzajemnie możliwie największym spektrum rozmaitych emocji – kochają się, nienawidzą, polują na swoje życia, chcą się zemścić, a widz i tak ma przeczucie, że ostatecznie obaj utoną w przyjacielskim uścisku. Wszyscy bohaterowie spotykają się więc w Nanda Parbat, gdzie nie do końca pewna swej tożsamości Sara (jej emocjonalne dylematy z czasem odchodzą od przesiąkniętego złem umysłu w stronę potrzeby zdiagnozowania choroby dwubiegunowej) mierzy się w pojedynku z Hawkgirl. Z punktu widzenia całości odcinka ich walkę należy zaliczyć na plus, podobnie jak odrobinę mroku, którą do fabuły wniósł demoniczny Ra’s. Problem polega na tym, że zalety serialu dostrzegamy wyłącznie wtedy, gdy obniżymy jakościową poprzeczkę. Ten przejaw dobrej woli ze strony widza jest jednak posunięciem naiwnym, zaraz za względnie udanymi sekwencjami z Nanda Parbat twórcy raczą nas bowiem absurdalnym miszmaszem fabularnym: Sara przekonuje Ra’sa do tego, jak nazwać jego córkę, Kendra i Ray chcą zamieszkać w tym samym pokoiku na statku, a Snart w ekspresowym tempie odzyskuje straconą wcześniej dłoń. Jakby tego było mało, na sam koniec scenarzyści serwują nam niespodziankę największą. Okazuje się bowiem, że wszystkie dotychczasowe skoki w czasie i w przestrzeni nie miały większego sensu, a Vandala Savage’a jednak najlepiej pokonać w roku 2147. To ci dopiero wolta fabularna. Pozostaje mieć nadzieję, że zniewolony Mick, muszący się w końcu odrodzić na nowo Hawkman i zawsze gotowi do boju członkowie drużyny w kolejnych odcinkach zadbają o odrodzenie Legends of Tomorrow. Na razie trudno jednak w taki bieg rzeczy uwierzyć, skoro dotychczas ani twórcy serialu, ani aktorzy nie dali nam po temu większych powodów. W całej serii czuć jednak ogromne pokłady niewykorzystanego potencjału. Z pewnością przydatna okazałaby się konsekwencja fabularna, w której interesujące wątki nie musiałyby być raz po raz rozbijane miłosnymi podlotami, zupełnie niewiarygodnymi zwrotami akcji i, jak się przekonaliśmy, niewnoszącymi w historię za wiele skokami w czasoprzestrzeni. Jeśli serial można jeszcze uratować, pozostaje zawołać: wszystkie ręce na pokład! I bynajmniej nie w takim stylu, jak ma to w zwyczaju załoga Waveridera szykująca się do lotu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj