Realizacyjne i budżetowe ograniczenia Legends of Tomorrow są oczywiste, a choć ma się wrażenie, że serial kręci wciąż w tym samym plenerze - zmieniając jedynie filtr obrazu - to realia westernu wypadają na plus. Scenografie są możliwie wiarygodne, podobnie również kostiumy – być może o nazbyt schludnej fakturze, ale jednak dopełniające klimat epoki. To ważne detale, bo serial wyjątkowo źle się ogląda kiedy zahacza o kicz. Estetycznie ostatnie odcinki trzymają na szczęście satysfakcjonujący poziom. Czarnym charakterem tygodnia został Frank Lapidus… znaczy się Quentin Turnbull, którego relacja z Jonah Hexem została tu niejako odwrócona względem komiksów. W zamyśle powinien to być odcinek centryczny, skupiony na postaci i genezie przywołanego antybohatera, ale niestety serial znów nie oddaje mu sprawiedliwości. Tak jak w pierwszym sezonie, postać zamykana jest bowiem na drugim planie, a konieczność przekonania się do współpracy z Sarą więcej mówi o niej (ponieważ musi wykazać kompetencje) niż o nim. Generalnie kreacja Jonathona Schaecha jest słabituka i nieprzekonująca, co dla fanów postaci stanowić może przykre ukłucie. Fabuła odcinka, opierająca przyszłość kraju i historii na losie jednej przełęczy, była typowo nieskomplikowana i pozbawiona ambicji. Jeśli jednak przemilczeć owe naciągane motywy (dodatkowo np. także wykorzystanie futurystycznego gadżetu i bezmyślne pozostawienie go w kopalni) to można było docenić tempo odcinka, nieinwazyjny humor (odzywki Nate’a, Ray i głos a la Batman, „końskie” metafory o orientacji Sary) i sprawne napędzanie akcji. Atutem Legends of Tomorrow powinny być za to interakcje w grupie, które zwykle są jednak uproszczone i sztuczne. Tym razem dostaliśmy kilka fajnych przebłysków, które potwierdzają, że na poprawę poziomu produkcji wpłynęła obecność nowych postaci. Relacja Vixen i Rory’ego jest co prawda oczywista, a atrakcyjna bohaterka rzuca komunałami, ale udanie niejednoznaczny pozostaje charakter piromana. Sprawdził się także duet Nate-Ray i trio z Jeffersonem, szczególnie kiedy bohaterowie postanowili wyłamać się i samowolnie przeprowadzić rekonesans. W drobnych scenach takowego buntu i poklepywania się po plecach kryje się urok prostych, acz potrzebnych relacji w grupie. To wspomniany Heywood po raz kolejny był także pierwszoplanową i wychodzącą przed szereg postacią. Absurdalnie odegrany był jednak pomysł postrzelenia go - zupełnie niepotrzebny skoro chwilę potem z względną łatwością zatrzymuje on pociąg. Zamiast komentarza o poświęceniu dla drużyny i wzniesieniu się ponad fizyczne ograniczenia, było to więc rozproszenie uwagi, które niezależnie od jakości efektów specjalnych umniejszało jego dokonanie. Nieścisłości fabularne pojawiły się także na drugim planie, bo czy bóle głowy Steina nie powinny wywołać bezwiednej reakcji u Jeffersona? Przecież bohaterów łączy silna więź, dzięki której profesor wiedział niegdyś o romantycznych uczuciach młodzieńca - tym bardziej odczuwalny powinien być fizyczny ból. Powodów występowania wizji łatwo było się zaś domyślić, dziwiła więc długa kontemplacja Stein’a - osobiście stawiam także dolary przeciw orzechom, że dotyczą one potencjalnej córki bohatera, a nie kochanki. To jednak spekulacje na prawdopodobnie dalszą przyszłość, które w różnym stopniu mogą zaintrygować albo i nie. Bezsprzecznie pozytywnym zwiastunem kolejnej odsłony Legends of Tomorrow był jednak elegancko (przynajmniej na manekinie) prezentujący się kostium Steela i zapowiedź wyczekiwanego cross-overu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj