Naszych bohaterów zastajemy dokładnie w tym samym miejscu, w jakim się z nimi pożegnaliśmy w poprzednim sezonie – w centrum miasta, po którym biegają dinozaury. Czas został popsuty, co słusznie zauważają, i z miejsca próbują zabrać się za jego naprawę. Ubiega ich w tym nie kto inny, jak Rip Hunter, który w międzyczasie (który trwał pięć lat), zdążył założyć Biuro Czasu mające pełnić niemal tę samą rolę, co wcześniej Mistrzowie Czasu, tyle że… lepiej, skuteczniej i bez udziału Legend. Ci więc nie mając wyjścia udają się przymusową emeryturę. Części z nich udaje się nawet na niej spełnić, m.in. Nate'owi, który zostaje drugim ulubionym superbohaterem w Central City, a części nie, jak Sarze, która nie wiedzieć czemu, pracuje w sklepie. Każde z nich tęskni jednak za tym, co robili wcześniej, czyli staniem na straży czasu. Okazję do powrotu daje im Mick Rory, który wylegując się na wymarzonej Arubie spotyka Juliusza Cezara, który przecież nijak ma się do plażowych klimatów. W ten sposób Legendy dostają okazję, by wrócić tam, gdzie ich miejsce i… więcej popsuć niż naprawić, jak to mają w zwyczaju. Premiera Legends of Tomorrow wypada tak sobie. Twórcy zdecydowanie chcą utrzymać lekki, by nie powiedzieć – głupkowaty styl narracji, w którym przeciwwagą jak zawsze jest nadęty i poważny Rip Hunter. Ma to jak zawsze swoje plusy i minusy. Potknięcia zauważamy praktycznie już na początku, kiedy ekipa pracująca nad scenariuszem tego odcinka próbowała się wznieść na wyżyny – w ich opinii – absurdu, umieszczając Sarę w zdecydowanie mało satysfakcjonującej pracy, czy pokazując, że Ray Palmer już nie jest geniuszem nowych technologii, a raczej reliktem dawnych czasów (nie tak odległych przecież). Pomysły na ich wątki były mało finezyjne i zdecydowanie miały posłużyć tylko temu, aby zmotywować naszych bohaterów, by spróbowali powrócić na ścieżkę Legend. Trochę lepiej potraktowano Nate'a, a przede wszystkim Martina Steina, który zaczął się spełniać jako ojciec, a za parę momentów jako dziadek. On jako jedyny miał najwięcej wątpliwości związanych z powrotem do dawnego życia, choć przecież też się ostatecznie przełamał. Dla Rory'ego natomiast nie miało to jak zwykle większego znaczenia. Ważne, że mógł komuś dać w mordę (jak choćby Juliuszowi Cezarowi) i coś zniszczyć. W stosunku do poprzedniego sezonu ponowną zmianę przeszedł Rip Hunter. A właściwie wrócił do swojego tradycyjnego stanu z pierwszego sezonu – służbisty zmierzającego tylko w kierunku wyznaczonego celu, a przy tym nadal sprawiedliwego i mimo wszystko lojalnego wobec swoich dawnych towarzyszy. Trochę szkoda, bo w poprzednim sezonie okazał się jedną z najjaśniejszych postaci zwłaszcza, kiedy grał zwichrowanego, początkującego reżysera. Tamta kreacja zwyczajnie bawiła każdego do łez. Fabularnie na razie nie wiemy do końca, w którą stronę Legends of Tomorrow będzie zmierzać (poza tym, że będą przecież ratować czas, a przynajmniej próbować), choć już pojawia się imię prawdopodobnie głównego przeciwnika tak Biura Czasu, jaki Legend. Nie wiemy jednak, kim jest Mallus. Z rozmowy między Ripem a jego podwładną dowiadujemy się tylko, że do jego pokonania będzie potrzebna pomoc naszych bohaterów.
Realizacyjnie, zwłaszcza w kwestii efektów specjalnych, Legendy nic się nie zmieniły. Nadal wygląda to trochę tandetnie, co jednak wpisuje się w dość rozrywkowy charakter tej produkcji, bo umówmy się – fajerwerków tu nie uświadczymy, za to dobrej rozrywki a i owszem – możemy. Bo też Legendy już dawno odeszły od standardowego serialu superbohaterskiego, stając się trochę pastiszem (nie do końca zresztą zamierzonym) takich produkcji. Po nowym sezonie możemy się więc spodziewać tylko  rozrywki, na nawet niezłym poziomie. Nic nie zapowiada przy tym, aby trzecia seria przygód Legend miała być tak dobra, jak w poprzednim sezonie. Jeśli to będzie jednak poziom zbliżony, to każdy fan tego serialu powinien być usatysfakcjonowany.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj