Dzisiejsze Arrowerse byłoby niczym, gdyby nie było Legend. To fakt potwierdzony, z którym trudno dyskutować. Ostatnie odcinki wraz z finałem pokazały, że Guggenheim i spółka potrafią czasem zrobić coś naprawdę fajnego, by nie powiedzieć – wyjątkowego. Wyjątkowego oczywiście w skali tego uniwersum, choć wydaje się, że dziś Legends of Tomorrow mogłyby konkurować nawet z trochę wyższą półką.
Ostatnie epizody – włącznie z finałem, były robione według tradycyjnego przepisu stosowanego we wszystkich niemal serialach Arrowerse (Black Lightning póki co jeszcze się do niego nie zalicza, choć pewne nawiązania już są). Ten przepis to: akcja, gagi, akcja, wątek miłosny, gagi, akcja, akcja, akcja. To oczywiście bardzo uproszczona wersja i choć na papierze (a w tym przypadku na ekranie) nie wygląda to zachęcająco, to w serialowym maglu prezentuje się to naprawdę wybornie. Oczywiście w skali Arrowerse – o czym nie możemy cały czas zapominać. Legendy nie są nudne – to największy ich atut. Każdy epizod potrafił czymś zaskakiwać. Czy to światem złożonym z klonów Avy, zmianą Sary w jej najbardziej demoniczną wersję czy wizytą na planie Władcy Pierścieni (i spotkanie z Johnem Noblem!) i tak aż do finału, gdzie skorzystano z najprostszego sposobu, by go uatrakcyjnić – wsadzono wszystkie epizodyczne postacie tego sezonu w jeden odcinek, postawiono po dwóch stronach barykady, uśmiercono jednego z bohaterów a innego na chwilę przywrócono do Legend, a do tego było mnóstwo easter eggów. Wszystko to w połączeniu dało nam świetną rozrywkę, za którą chyba większość widzów będzie tęsknić.
Największym atutem jednak okazały się praktycznie niemal wszystkie główne postacie, między którymi z odcinka odcinek czuć naprawdę dużą chemię. Mówię tu nie tylko o starej obsadzie, ale też i tych nowych na czele z Kid Flashem. Bohater, którego we
Flashu nie dało się po prostu znieść, w
Legendach jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stał się jedną z sympatyczniejszych (choć nadal momentami irytującą) postaci. To, że ten „śmietnik” w postaci
Legends of Tomorrow potrafi robić ze słabymi bohaterami coś wyjątkowego, pokazał przykład Damiena Darhka, który zresztą skradł dla siebie ostatnie odcinki. Ta postać po prostu wciągała, a zarazem świetnie bawiła w połączeniu z resztą Legend. I aż żal, że nie potrafiono go wykorzystać w taki sposób w jednym z najgorszych sezonów
Arrow, bo może dzięki temu dziś inaczej patrzelibyśmy na przygody Zielonej Strzały. Co też ważne – postać Damiena mocno ewoluowała, zmieniła się, czego często w Arrowerse nie widzimy. Ale to samo dotyczy pozostałych bohaterów, którzy nie stoją w miejscu. Dzisiejszy Rip to nie ten sam sztywny brytol, co w pierwszym sezonie, gruboskórny Mick choć rzadko, ale pokazuje, że palenie wszystkiego wokół siebie to nie jedyna jego zaleta. W tym wszystkim oczywiście można znaleźć pewne „ale”, które nazywa się Ray Palmer. Jego naiwność jest coraz większa, by nie użyć słowa głupota. Jak jednak pokazał finał, nawet jego szaleństwo ma swoje plusy, dzięki którym Legendom udaje się podobać Mallusa.
Na marginesie, trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy w finale zakpili sobie trochę z gatunku Monster Movie stawiając przeciwko Mallusowi przerośniętego Beebo. Cała walka wyglądała bardzo abstrakcyjnie, ale też za tę abstrakcję uwielbiamy oglądać ten serial. Bo też - słowem już końcowym,
Legends of Tomorrow niejako nadrabia wszystkie braki, jakie mają pozostałe seriale z Arrowerse. Jest mnóstwo ciekawych przygód i wątków, są fajni bohaterowie, którzy ciągle się rozwijają, ciekawi wrogowie i dobra fabuła. Dziś już nie powiemy, że ten serial ma potencjał na bycie dobrą produkcją, bo to już osiągnął wraz z drugim sezonem. Teraz możemy tylko wierzyć w to, że ten poziom będzie cały czas utrzymany, a w przypadku
Legend wyjątkowo w to wierzę. W pozostałe seriale Arrowerse natomiast coraz trudniej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h