Choć zapowiedzi sugerowały, że będziemy mieć do czynienia z ostrą jazdą bez trzymanki, to w trakcie sezonu widać było, że twórcy trzymają rękę na hamulcu, dzięki czemu jest jazda, ale kontrolowana - tak jakby obok kierowcy siedział instruktor, który w odpowiednich momentach reaguje i nie pozwala skręcić w złą stronę. Pierwsza połowa sezonu skupia się przede wszystkim na Pani Kapitan (koniecznie z dużych liter!), która została porwana przez kosmitów po to, aby zostać dostarczoną do złoczyńcy o imieniu Bishop. Gość jest szalonym naukowcem, który stale udoskonala klonowanie. W końcu to on stworzył Avę, a jego nieśmiertelność objawia się tym, że w chwili śmierci błyskawicznie drukowana jest jego kolejna wersja. Legendy, wiadomo – rzucają się na ratunek, ale robią to na tyle nieumiejętnie, że jedynym, który jest w stanie dotrzeć do Sary, to Mick. Tyle zresztą fabuły, którą większość z Was zapewne już dobrze zna. Jak wspomniałem we wstępie, przez pierwszą część sezonu nie było tak ostrej jazdy, jaką zapowiadano w zwiastunach. Na pocieszenie jednak trzeba powiedzieć, że naprawdę były momenty. Czy to w epizodzie, gdzie hamburgery zamieniały każdego, kto je zjadł, w wygłodniałego zombiaka (swoją drogą świetna krytyka fast foodów, zwłaszcza tego na M), czy w odcinku, którego akcja rozgrywa się na Kubie z lat 60. Zresztą większość epizodów, w których głównym wątkiem było ratowanie Sary, tak naprawdę nie skupiała się zbyt mocno na jej postaci. Tu raczej dano pole do popisu innym bohaterom. Swój odcinek miał Behrad, jak i jego siostra Zari. W przypadku tego pierwszego udało się zaliczyć całkiem udany, kubański epizod z Fidelem Castro. W przypadku Zari i koszmarnej wariacji na temat popularnych talent show, tak zabawnie nie było. Zwłaszcza wątek śpiewającego Johna Constantine’a mógł się długo śnić po nocach. Niemniej, choć wątek miłosny Zari i Johna przyprawiał o ból głowy, to trzeba przyznać, że z czasem było mniej boleśnie. Mało tego – Zari (choć to nadal mało lubiana postać) trochę zyskała, pokazując, że jest wartościowym członkiem Legend. Problemem natomiast jest Behrad, który jest nijaki. Twórcy próbują zmienić jego odbiór, ale robią to na tyle nieumiejętnie, że chyba nikt by się nie obraził, gdyby ta postać zwyczajnie zniknęła z serialu. Swój epizod otrzymała również Astra. Trzeba przyznać, że The Satanist’s Apperentice był jednym z lepszych (jeśli nie najlepszy) w tym sezonie. Odcinki ocierające się o magię (zwłaszcza czarną) z reguły mają +2 do oceny. Była to oczywiście zasługa Constantine’a, zanim został opętany związkiem z Zari. W tym przypadku skupiono się na relacji nauczyciela z uczennicą. W wyniku nieprzemyślanych działań Astry, nauczyciel zostaje sprowadzony do roli kuglarza. Oczywiście dochodzi też do kilku innych, nieprzewidzianych wypadków, jak zamiana świata z realnego na animowany (Disneyem pachniało na kilometr), czy zaczarowanie kilku legend w mało przydatne przedmioty (metafora dotycząca ich rzeczywistej przydatności w poszukiwaniach Sary całkowicie trafiona). Było więc całkiem przaśnie i wesoło. Jednak spoiwem była Sara, która de facto walczyła o życie na obcej planecie, a jedyny ratunek, na jaki mogła liczyć, to… Gary. No ale od czego Legendy mają Micka Rory’ego? Właśnie od takich nieoczekiwanych akcji. Był jedyną Legendą na tyle zdeterminowaną, że udało mu się odnaleźć Sarę na własną rękę (a właściwie obcą mackę). A że przy tym po raz kolejny wyszły jego dość specyficzne zainteresowania erotyczne w kontekście płci przeciwnej, to inna sprawa. Jego działania może nie były całkowicie przemyślane, ale bardzo skuteczne. Ulubieniec widzów po raz kolejny pokazał, że jest nie tylko niezbędnym członkiem Legend, ale też chyba tym najzabawniejszym. Choć gdyby to usłyszał, to z pewnością mocno by się chłop zagotował. W tym wszystkim finalnie nie odnalazła się Ava, która z każdym odcinkiem z silnej przywódczyni stawała się coraz bardziej rozmemłaną bohaterką. Fabularnie było to uzasadnione, a i przedstawienie jej załamania pokazane z odpowiednią dawką humoru. Natomiast sam moment ponownego pojednania zakochanych wypadł bardzo fajnie. Twórcy serialu cały czas udowadniają, że da się stworzyć w serialu silny wątek LGBT, nie idąc w całkowitą przesadę (choć i takie momenty czasem bywały). Celowo pominąłem Nate’a oraz nowego członka teamu – Spooner. Co do tego pierwszego… mister Steel już od długiego czasu niewiele ma wspólnego z kimś, o kim można powiedzieć, że ma stalowe jaja i twardy charakter. To raczej taka ciepła klucha, która tu pocieszy, tam pomoże, ale robi to wszystko bez wyrazu. Sama Spooner, choć idealnie wpasowuje się w charakterystykę Legend, należy traktować jako taki dodatek do obiadu, który zawsze można zostawić na talerzu. Jest jak na razie mało strawna i jeśli przyjdzie moment, w którym zniknie z Legend, raczej nikt tęsknić nie będzie.
fot. materiały prasowe
Na koniec wątek Sary, który był dominujący w pierwszej części sezonu i zapewne będzie dominował również w drugiej. Po eksperymentach, jakie przeprowadzał Bishop na DNA jej klonu, zapowiada się, że umiejętności świetnie wyszkolonej zabójczyni mogą być teraz zaledwie dodatkiem do palety jej tajemniczych umiejętności. A i to, że jest teraz klonem, takim jak Ava, pewnie nie pozostanie bez znaczenia. Zapowiada się to bardzo interesująco. Za Legendy trzeba w pewnym sensie podziękować. To z jednej strony trochę głupkowaty serial, ale na tyle mimo wszystko sensowny, że stanowi świetną rozrywkę. Od tego serialu nie trzeba niczego większego wymagać, dzięki czemu rzadko rozczarowuje. To nadal najlepsza rzecz, jaką może zaoferować stacja The CW i to się pewnie bardzo długo nie zmieni. Na szczęście.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj