Gdy Disney zwolnił Jamesa Gunna za twitta, którego opublikował w 2008 roku, wytwórnia Warner Bros nie zastanawiała się długo i szybko zatrudniła reżysera, by ten nie tylko wyreżyserował dla nich nową opowieść o Legionie Samobójców, ale także napisał do niego scenariusz. Jak wszyscy pamiętamy, odsłona z 2016 roku przygotowana przez Davida Ayera nie spotkała się z życzliwym przyjęciem fanów. Choć sam twórca krzyczy teraz w mediach, że to studio uniemożliwiło mu zrobienie filmu, jaki naprawdę miał w głowie. Gunn tego problemu nie miał. Od początku studio dało mu wolną rękę i tylko jeden warunek: „Możesz zabić kogo tylko chcesz, z wyjątkiem Harley Quinn”. James posłuchał i zamknął się w swojej pracowni ze stertą komiksów DC, wyłuskując z niej najbardziej odjechane czarne charaktery, jakie w tych zeszytach można było znaleźć. Chciał stworzyć grupę bohaterów, którzy naprawdę byli zbędni i można by było ich wykorzystać jako mięso armatnie. Zależało mu na wzbudzeniu w widzach uczucia, że nikt w tej grupie nie jest bezpieczny. Każdy może zginąć w każdej sekundzie. Co zresztą się dzieje. Nie raz wręcz krzyczałem na ekran kina z wściekłości.  Historia jest dość banalna. Małe państewko tuż obok granicy z USA skrywa niebezpieczną broń o kryptonimie „Rozgwiazda”. Przez wszystkie lata Stany Zjednoczone przymykały na ten fakt oko, bo rządził tam przychylny im dyktator. Niestety, jak to w takich krajach bywa, wojsko przeprowadziło zamach stanu, w wyniku którego władca wraz z całą rodziną został powieszony. Nowe władze nie są już tak przychylne swojemu dużo większemu sąsiadowi i zamierzają skorzystać ze skrywanej broni, by pokazać swoją siłę. Do tego nie chce dopuścić Amanda Waller (Viola Davis), która postanawia skorzystać z Legionu Samobójców w niezwykle poszerzonym składzie. Wszak misja jest trudna i wymaga dużej siły rażenia. Nowym składem ma dowodzić tradycyjnie kapitan Rick Flag (Joel Kinnaman), a jego prawą ręką zostaje Bloodsport (Idris Elba), który jako jedyny poniekąd zostaje zmuszony do wzięcia udziału w akcji. Reszta bez problemu przyjmuje zlecenie w zamian za skrócenie wyroku. James Gunn to mistrz humoru, co widać w Legionie Samobójców: The Suicide Squad na każdym kroku. Jego bohaterowie są sarkastyczni. Często wymieniają się zabawnymi, złośliwymi uwagami, co tylko ich jeszcze bardziej nakręca przed misją, jak i w jej trakcie. Oczywiście na pierwszy plan pod tym względem szybko wybija się Peacemaker grany przez Johna Cenę, Blackguard sportretowany genialnie przez Pete’a Davidsona, ale istnym odkryciem tego filmu jest King Shark, któremu głosu użyczył Sylvester Stallone. Ta postać jest obłędnie zabawna i kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Nawet jeśli obok niego jest Harley Quinn. Generalnie nie ma tu nietrafionego castingu. Każda postać została aktorsko idealnie obsadzona. Widać też, że Gunn bardzo dużo czasu spędził na dopracowywaniu scenariusza, tak by każdemu z bohaterów dać równe szanse na pokazanie się. Zresztą jego cel jest jasny. Nikt nie jest w 100% złym człowiekiem. Po prostu gdzieś w trakcie swojego życia niektórym osobom przytrafiają się rzeczy straszne, które spychają ich na złą drogę. Część z tych czarnych charakterów na pewno znajdzie w oczach widzów odkupienie. Nie wszyscy, ale kilku z tych skazańców na pewno. Napisałem wcześniej, że Gunn miał pewną swobodę postępowania z bohaterami z jednym wyjątkiem – Harley Quinn. Widać, że wytwórni WB bardzo zależy na tej postaci i dlatego pewnie przeforsowali u reżysera, by znalazł dla niej więcej miejsca w filmie niż ma reszta bohaterów. I tak się stało. Gdzieś mniej więcej w środku produkcji dostajemy minifilm poświęcony tylko i wyłącznie Harley. Jest on cudownie zrealizowany, ale daje poczucie, jakby ktoś na chwilę zmienił kanał. Nie psuje to widowiska, ale wprowadza lekkie zamieszanie. Na uznanie zasługuje także dobór ścieżki dźwiękowej. Jeśli jesteście fanami krążków z muzyką do Strażników Galaktyki, to tu również będziecie piszczeć z radości. Gunn wraz ze swoim zespołem zanurzył się w starych rockowych klasykach i wybrał z nich kilka energetycznych numerów, które świetnie pasują do jatki na ekranie.
fot. Warner Bros
+20 więcej
Czego reżyser nie mógł robić u Disneya? Pokazywać przesadnej brutalności i lejącej się krwi. Te restrykcje zniknęły wraz ze zmianą studia i widać, że Gunna to ogromnie ucieszyło. Poziom brutalności w tym filmie można spokojnie porównać do serialu The Boys platformy Amazon Video. Jest krwawo i widowiskowo. Czyli tak, jak byśmy sobie tego przy produkcji o tych bohaterach życzyli. Jedyne co mi nie grało, to brak jakiejś większej charyzmy u niektórych bohaterów. Nie porywają oni swoją energią. Wręcz przeciwnie, są miejscami nudni. W szczególności Szczurołapka z syndromem odrzucenia wprowadza dołujący nastrój. Ale to raczej nie wina Gunna, a tego, że DC nie ma zbyt wielu ciekawych czarnych charakterów, których można by było użyć jako mięso armatnie. Niemniej uważam, że Legion Samobójców: The Suicide Squad to jeden z najlepszych filmów DCEU i mam nadzieje, że Gunn wróci jeszcze do tej grupy, by wysłać ją na kolejną szaloną misję, bo takich odważnych decyzji ta marka potrzebuje. Tu nie ma w żadnym momencie zachowawczości czy uderzania w poważniejsze tony. Jest zabawa. Tak jak powinno być od początku. Polska premiera w kinach odbędzie się 6 sierpnia
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj