"Śmierć Medyceuszom!" – ta fraza, wykrzyczana przez Franscesco Pazzi’ego, doskonale oddaje dramatyzm sytuacji, w jakiej na koniec odcinka znaleźli się bohaterowie. Choć los osaczonych przez wrogów członków florenckiego rodu zawisł na włosku, nie było nam niestety dane dowiedzieć się, czy wyjdą oni cało z tych tarapatów. Odpowiedź na to pytanie poznamy dopiero za rok. Cały rok! Emocjonalny i wypełniony akcją finał sezonu to w tym przypadku zarówno powód do radości, jak i łez. Mimo że od premiery epizodu minęło już kilka dobrych dni, wciąż nie mam pewności, czy zaserwowanie cliffhangera w momencie największej kulminacji było rzeczywiście trafioną decyzją. Z jednej strony nie można temu zabiegowi odmówić efektowności. Z drugiej pozostał pewien niedosyt wynikający z braku jasnego podsumowania dotychczasowych perypetii Leonarda i spółki.
Odcinek "The Lovers" posiada wszelkie elementy niezbędne do stworzenia widowiska na najwyższym poziomie, do którego w ciągu ostatnich ośmiu tygodni przyzwyczaili nas twórcy. Obfituje w ciekawie zrealizowane sceny walk z użyciem broni białej oraz palnej, nie brakuje w nim fabularnych twistów opierających się na nagle zrywanych i ponownie zawiązywanych sojuszach, a całość dopełniają niespodziewane zgony (i jeszcze bardziej zaskakujące powroty zza grobu). Dzieje się naprawdę sporo, lecz to i tak zaledwie wstęp do właściwej akcji, jaka nadciągnąć powinna wraz z drugim sezonem. Trudno bowiem nie ulec wrażeniu, że konflikt pomiędzy Florencją a Rzymem dopiero nabiera ostrości.
[image-browser playlist="589513" suggest=""]
Finał sezonu okazał się na szczęście godnym zwieńczeniem tego zadziwiająco udanego serialu. Piszę zadziwiająco, gdyż początkowo Demony da Vinci nie zapowiadały się wcale na pozycję o wygórowanych ambicjach. W anglojęzycznych odmętach Internetu zetknąłem się z porównaniem serialu Davida S. Goyera do dawnych, telewizyjnych przebojów pokroju Herkulesa oraz Xeny. Zestawienie ze sobą tych tytułów wydaje się celne przynajmniej pod względem gatunkowym. Podobnie jak wspomniane tasiemce z lat dziewięćdziesiątych, losy niezrównanego (lub jak kto woli niezrównoważonego) artysty to produkcja sensacyjno-fantastyczna, bardzo luźno bazująca na posiadanej przez nas wiedzy na temat historycznej epoki, w jakiej (jakoby) się rozgrywa. Tym, co ewidentnie różni nowość ze stacji STARZ od jej protoplastów, są niezwykle wysokie walory realizacyjne.
I nie myślę tu wyłącznie o takich czysto technicznych sprawach, jak efekty specjalne, zdjęcia, scenografia czy muzyka – choć przyznaję, iż nawet od tej strony serial prezentuje się na tyle dobrze, że zasługuje na miano jednej z najpiękniejszych produkcji telewizyjnych ostatnich lat. Jego największą siłę stanowi jednak fabuła. Jeśli nie zrażają nas pomysły w rodzaju odjechanych wynalazków rodem ze stylistyki steam punk, mistycznych wizji nawiedzających bohaterów oraz upiornych istot o wampirycznym rodowodzie (co wzbudziło chyba najwięcej kontrowersji wśród śledzących serial widzów), będziemy prawdopodobnie w stanie w pełni docenić wysiłek włożony przede wszystkim w napisanie tej barwnej historii.
Twórcy doskonale radzą sobie z mnogością przewijających się na ekranie postaci, nie przekształcając swojego dzieła w spektakl tylko jednego aktora. A była ku temu okazja, biorąc pod uwagę typ protagonisty, jakiego wymyślili. Na szczęście Leonardo będący mistrzem w niemal każdej dziedzinie przestaje być z czasem taki irytujący i nabiera nieco więcej ludzkich słabości, ustępując tym samym pola do popisu także innym bohaterom. Charakterystyczny drugi plan przydaje się przy konstruowaniu bogatej opowieści, składającej się zarówno z epizodycznych perypetii, jaki i wyrazistego głównego wątku (a nawet dwóch prowadzonych równolegle). Tworzą one spójną, zgrabnie przeplatającą się całość, co – w połączeniu z ciągotami autorów do gatunkowego eksperymentowania (każdy odcinek prezentuje inną fabularną konwencję) – zaowocowało bardzo przyjemnym i lekkim seansem.
[image-browser playlist="589514" suggest=""]
Wracając do samego odcinka, warto podkreślić fakt, że zbiegła się w nim większość ważniejszych dla serialu motywów. Bohaterowie dramatu postawieni zostali w sytuacjach (czasem dosłownie, jak w przypadku Leonarda i Wawrzyńca) bez wyjścia, zmuszeni do podjęcia tragicznych w skutkach wyborów. Na jaw wyszły w końcu skrzętnie skrywane, szokujące tajemnice, o sto osiemdziesiąt stopni odwracające relacje pomiędzy postaciami. Ostatecznie dowiedzieliśmy się też, kto jest kim w bezwzględnej walce o wpływy w piętnastowiecznych Włoszech (no może poza jednookim hrabią Urbino, który nadal zdaje się wahać, po której stronie najbardziej opłaca mu się opowiedzieć). Innymi słowy – kości zostały rzucone. Natomiast uczynienie finałowej sekwencji ze zbezczeszczonej zbrodnią Wielkanocnej mszy (opartej zresztą na autentycznym, znanym z historii wydarzeniu) okazało się niezwykle trafionym – z punktu widzenia dramaturgii – wyborem. Szkoda jedynie, że w tych zapierających dech w piersiach scenach nie wzięli udziału, za każdym razem niezawodnie rozbrajający, Nico oraz Zoroaster.
Ku mojemu własnemu zaskoczeniu, Demony da Vinci okazują się jednym z najlepszych premierowych seriali kończącego się właśnie sezonu. Dla fanów pełnej humoru fantastyki w historycznym kostiumie jest to na pewno produkcja z tych, które po prostu trzeba zobaczyć. Ze względu zaś na krótki, nawet jak na standardy telewizji kablowej, sezon oraz szarpiący nerwy sposób, w jaki go zakończono, pozostaje tylko zakrzyknąć: Leonardo, wróć! I to jak najprędzej!