Kiedy bierzemy do rąk Burzę i zaczynamy ją kartkować z każdą mijającą sekundą rodzi się w nas wrażenie, że przynajmniej wizualnie album wygląda jak sto procent komiksu w komiksie. Kevin O'Neill wykonał tu tytaniczną pracę, która graficznie i formalnie po prostu oszałamia bogactwem detali i twórczej wyobraźni. To esencja fikcji, która wciąga nas do wspólnego, popkulturowego tańca-łamańca, a jedyną przeszkodą okazuje się tu nadmiar słowa pisanego. Tak, chyba pierwszy raz przyjdzie mi napisać o wyższości rysownika nad scenarzystą, w przypadku, kiedy scenarzystą w takiej parze jest sam genialny Alan Moore. Burza to ostatni tom najdłużej prowadzonej przez Moore’a serii, czyli Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Trudno mówić o niej jako o opus magnum, ale po dwudziestu latach od startu, wydaje się być ona najbliższa sercu artysty i najprawdopodobniej poświęcił on jej najwięcej twórczego zapału. Pomysł na Ligę był genialny w swej prostocie, oto scenarzysta zebrał z klasycznych dzieł literatury przełomy XIX i XX wieku popularne postacie i stworzył z nich drużynę do zadań specjalnych. Zresztą dzięki temu zabiegowi pazerni wydawcy nie mogli rościć sobie praw do tych postaci, a Moore dał im drugie i naprawdę niezwykłe życie. Seria z każdym kolejnym tomem ewoluowała i przede wszystkim rozrastała się o kolejne poboczne postacie (oraz o poboczną serię Nemo) i setki nawiązań do często zapomnianych utworów zachodniej popkultury. Szczególne emocje wzbudziły Czarne Akta, które były czymś dużo więcej niż komiks, prezentując mnóstwo apokryficznych dodatków, składających się na rozrastające się, przesiąknięte fikcją uniwersum. Jeśli możemy wierzyć słowom Moore’a Burza stanowi ostatni rozdział i zarazem kulminacyjny punkt dla tegoż uniwersum. Fakt, że w jego końcowym akcie członkiniami Ligi są same kobiety (tak, ponieważ akurat w 2010 roku Orlando jest kobietą) świadczy o poczuciu humoru scenarzysty, ale też o świadomym oglądzie rzeczywistości i wytyczaniu dróg wiodących w przyszłość popkultury, na których to kobiece bohaterki będą coraz częściej grać pierwsze skrzypce - zresztą czyż wyrazista Wilhelmina Murray nie grała ich już od początku serii?  Po tragicznych wydarzeniach z poprzedniego tomu, który zakończył się śmiercią niezwykle ważnego członka Ligi, ale też powstrzymaniem apokalipsy, trójka bohaterek całkowicie nieświadomie uruchamia ciąg wydarzeń mogący doprowadzić do globalnej katastrofy.  Ich przeciwnikiem jest tym razem w cudowny sposób odmłodzony i wyjątkowo w serii Moore’a odpychający, słynny agent 007, którego reinterpretacja ponoć mocno poruszyła niektórych odbiorców Czarnych Akt.
Źródło: Świat Komiksu
Moore tym razem poświęca również sporo czasu superbohaterom, których wplata aktywnie w fabułę Burzy, choć jego portret tego współczesnego, wielkiego fenomenu popkulturowego raczej nie nastraja optymizmem. Nie sili się tym razem o dekonstrukcję (bo przecież takiej już niegdyś dokonał), tylko nazywa rzecz po imieniu, określając ów fenomen jako przede wszystkim maszynkę do robienia pieniędzy. Niestety nie brzmi to w dzisiejszych czasach zbyt odkrywczo, dlatego też dobrze, że stanowi jedynie jeden z elementów pożegnania Moore’a z komiksem.
A pożegnanie to jest pełne… słów. I kiedy wyczarowywane przez O’Neilla obrazy radują wzrok bardziej niż sama fabuła, tak produkowane przez Alana Moore’a tony słów w wielu momentach zwyczajnie nużą. Zabrakło bowiem w Burzy tych elektryzujących momentów, tych zestawów kadrów lub nawet kilku plansz, kiedy opowieść obywa się bez słów, jak to było choćby w najlepszym drugim tomie Ligi Niezwykłych Bohaterów. Miejscami aż czuć brak samodyscypliny, która kazałaby autorowi ugryźć się wreszcie w język bądź złamać pióro i dać się ponieść samym obrazom, szczególnie że w komiksie są momenty, kiedy właśnie same obrazy mogłyby wybrzmieć o wiele lepiej niż morze słów. Alan Moore najwidoczniej chciał się w tym komiksowym pożegnaniu po prostu wygadać, nawet wrzucił siebie i rysownika do fabuły, ale głównie po to, aby z samego siebie się pośmiać. Jest to jednak zabieg o tyle ważny, że określający pragnienia i tęsknoty twórcy, który najprawdopodobniej wolałby być fikcyjną postacią, niż męczyć się na świecie jako człowiek i może trochę mniej jako artysta. I stąd też nie należy dziwić się temu, co Alan Moore uczynił z wykreowanym światem w finale Burzy. Szekspir, który jest duchowym ojcem tego komiksowego pożegnania, z pewnością byłby z takiego obrotu spraw wielce kontent.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj