Salma Hayek, Tiffany Haddish i Rose Byrne próbują przełamać złą passę komedii skierowanych do żeńskiej widowni. Jak im wyszło? Przeczytajcie naszą recenzję.
Mia (Tiffany Haddish) i Mel (Rose Byrne) trzymają się razem od czasów liceum. Razem poszły na studia, a po nich również razem otworzyły salon kosmetyczny Mia&Mel. Dziewczyny są dobre w tym, co robią, ale nie mają szczęścia, przez co ledwo wiążą koniec z końcem. Pewnego dnia niejaka Claire Luna (Salma Hayek) składa im propozycję nie do odrzucenia – spłaci ich dług za 49% udziału w ich firmie. Oferta brzmi bajecznie, gdyby nie jeden haczyk, jeśli którakolwiek z dziewczyn odejdzie z firmy udział Luny automatycznie wzrasta do 51% i tym samym staje się ona większościowym udziałowcem. Jak nie trudno się domyślić plan milionerki przewiduje przejęcie firmy.
Nie wiem jak Miguel Arteta, który pracował przy tak genialnych produkcjach jak Sukcesja czy Sześć stóp pod ziemią, mógł dostarczyć widzom tak kiepską produkcję. Nie gra tutaj nic, od scenariusza, przez żarty, po aktorów. Opowieść, która jak rozumiem miała pokazać, że prawdziwa przyjaźń, przezwycięży każdy kryzys jeśli jest szczera, szybko przeradza się w paradę nieśmiesznych żartów. Do tego film, który z założenia jest skierowany do żeńskiej widowni cały czas ją obraża. Pokazuje płeć piękną jako nielojalną, egoistyczną i zaślepioną chęcią wyglądania pięknie za wszelką cenę. I gdyby to jeszcze było okraszone zabawnymi żartami jak w Druhnach, to widzowie byliby zadowoleni, ale tej produkcji jest bliżej do Oszustek, gdzie humor jest niestety niskiego lotu.
Fabuła opiera się na elemencie dramatu – oto pomiędzy dwie przyjaciółki wchodzi osoba, która znakomicie nimi manipuluje, gra na ich emocjach, obnażając kompleksy. Szkoda tylko, że jest to napisane w bardzo groteskowy i stereotypowy sposób. Postać Luny jest jednowymiarowa. Twórcy nie silą się na to, by pokazać nam kobietę sukcesu, która na szczyt wspięła się po trupach swoich partnerów i współpracowników. Bohaterka grana przez Hayek nie ma żadnych cech przywódczych, nie mamy też okazji zobaczyć jakichkolwiek przejawów geniuszu. Nie jest to nawet twarda kobieta sukcesu, a postać nudna i niewiarygodna. Winę za taki stan rzeczy ponoszą scenarzyści, w tym wypadku dwóch facetów Adam Cole-Kelly i Sam Pitman, którzy nie rozumieją kobiet i nawet nie próbują ich zrozumieć. Czemu więc zabierają się za pisanie filmu skierowanego do tej widowni? Nie mam pojęcia. Może dlatego, że Hollywood na gwałt potrzebuje produkcji skierowanych do kobiet i łapie wszystko, co choćby takie udaje. Niestety, dostajemy słabą kobiecą komedię, która aspiruje do tego by pokazać, że nie tylko komedie z męską obsadą typu Berek czy Kac Vegas potrafią być śmieszne i znów chybia.
W Jak boss nawet aktorzy grają jakby na siłę. Tiffany Haddish i Rose Byrne, które nie raz pokazały, że mają talent komediowy, tutaj grają poniżej swoich umiejętności. Jakby nie były przekonane do żartów napisanych przez scenarzystów, przez co nawet jak wykonują gagi, to są one pozbawione humoru. Są raczej wymuszone. Nawet Salma Hayek nie wzbudza ani śmiechu, ani strachu. Jest nijaka. Dziwię się, że takie nazwiska zaangażowały się w projekt, który uwłacza nie tylko im, ale także żeńskiej części widowni, utrwalając stereotypy. Jedyną postacią, która ożywia niektóre sceny jest stłamszony asystent Luny występujący na drugim planie, grany przez Karana Soni. Niestety, to za mało, by zaliczyć ten seans do udanych.
Mam wrażenie, że nie ma tu też pomysłu na ciekawe kino. Intryga, w której milionerka napuszcza na siebie dwie przyjaciółki nie wystarcza na zapełnienie półtoragodzinnej fabuły. Z tego co najwyżej może być odcinek jakiegoś sitcomu. Nie dziwię się, że ten film nie wzbudził zainteresowania widzów, a polskie kina ominął szerokim łukiem, trafiając bezpośrednio na VOD. To jedyna szansa dla takich słabych filmów w obecnych czasach.
Moim zdaniem nawet w kwarantannie szkoda czasu na takie produkcje jak Like a boss.