Finale: Part Two! dobiegło końca, kurtyna opadła, pożegnaliśmy pierwszy sezon Limitless. Siadając przed telewizorem, miałem nadzieję, że ostatni odcinek podtrzyma wysoki poziom poprzednich i zostawi nas z pozytywnymi odczuciami. Niestety zawiodłem się srogo. Druga część finału była bezdyskusyjnie najsłabsza na tle wszystkiego, co do tej pory ukazało się spod znaku Limitless.
Ostatni odcinek pierwszego sezonu
Limitless zamyka większość wątków w kilkuminutowej scenie akcji dziejącej się w nielegalnej fabryce NZT. Jest dużo wybuchów, obowiązkowe strzelaniny i pościgi. Przy okazji rozwiązana zostaje zagadka obrotu enzymem, poznajemy przeznaczenie Sandsa i kilka chwil później dowiadujemy się, jaki los czeka Piper. Całość podszyta jest jeszcze napisaną naprędce kanadyjską intrygą, która nie ma nic wspólnego z główną konfrontacją odcinka i pojawia się tylko po to, aby widz nie zapomniał o działaniach Legionu Ktosiów. Ci, którzy czekali na zaskakujące cameo senatora Morry i wyjaśnienie jego celów, mocno się zawiedli. Nie pojawił się nawet na sekundę. W zamian dostaliśmy stek banałów, złych rozwiązań i błędów logicznych.
Jarrod Sands okazuje się głównym antagonistą serialu. Zaskakujące, bo w przeciągu całego sezonu twórcy budowali tę postać raczej jako kogoś uwikłanego w intrygi niż
masterminda pociągającego za sznurki. Dodatkowo pokazana była pozytywna relacja, która łączy go z Brianem, co miało sugerować, że pan Sands wkrótce przejdzie na stronę aniołów. Nic takiego się nie stało. Chyba z braku wyrazistego czarnego charakteru twórcy postanowili zrobić głównego antagonistę właśnie z niego. W ostatnim odcinku Jarrod dostaje parę minut czasu ekranowego, kiedy to przeważnie ucieka, strzela, rzuca kilka złowrogich zdań, a koniec końców pada ranny. Występ godny trzecioplanowego złoczyńcy, a nie głównodowodzącego adwersarza.
Scena akcji będąca centralnym momentem odcinka także pozostawia dużo do życzenia. Chemicy produkujący enzym nagle chwytają za broń i wdają się w strzelaninę z komandosami. Sands przechadzający się dumnie pomiędzy próbówkami (bo gdzie miałby być w danym momencie, jak nie w laboratorium podczas szturmu FBI) rzuca się nagle do ucieczki przed ścigającą go Rebeccą. Na sam koniec dostajemy bonusowo eksplozję - przecież strzelanina w fabryce narkotyków zawsze musi zakończyć się dużym wybuchem. Cała misternie budowana intryga zostaje nagle rozwiązana w kilka minut i sprowadza nas do tej średniej jakości sceny akcji. Wychodzi na to, że wszystko, co widzieliśmy w poprzednich odcinkach, nie miało znaczenia dla finału - generuje on nową zagadkę, którą Brian naprędce rozwiązuje, i rozpoczyna się strzelanina kończąca definitywnie główny wątek.
No url
Tymczasem Brian Finch w ostatnim odcinku szykuje się już tylko na śmierć. Ma mroczne wizje, podkrążone, smutne oczy i posępne, egzystencjalne przemyślenia. Wszystko to dlatego, że zaczyna odczuwać skutki uboczne NZT, a zastrzyk uodparniający jest nieosiągalny, podobnie jak jego zagubiona miłość, Piper. Brian nie wie jednak, że jest głównym bohaterem serialu CBS i wszystko dla niego musi skończyć się dobrze. W związku z tym już po chwili uodparnia się na efekty uboczne enzymu, odzyskuje pracę w FBI, a Piper odnajduje się sama – jak gdyby nic popija herbatkę w domu jego rodziców, żartując z ojcem i czekając na powrót Briana ze strzelaniny w laboratorium.
Odcinka nie ratuje także charakterystyczna dla
Limitless zabawa formą. Pojawia się kilka nieszablonowych zagrań, ale nie są one niczym wyjątkowym na tle tego, co już widzieliśmy. Nie jest nawet zabawnie. Przykładowo, Legion Ktosiów przedstawiony zostaje jako drużyna komiksowych superłotrów, a Brian to oczywiście prawdziwy superbohater. Mało kreatywne i raczej nieśmieszne. Wstawka pojawia się tylko po to, aby zachować charakterystyczny ton serialu. Nie jest to dobry prognostyk na przyszłość. Jeśli twórcy zabawę formą zamienią na wrzucane od czasu do czasu humorystyczne przerywniki tylko po to, aby „coś w tym stylu było”,
Limitless straci na świeżości i stanie się odtwórcze.
Błędy popełnione w opisywanym odcinku mocno kontrastują z renomą, którą
Limitless wyrobiło sobie przez cały sezon. Wydawać by się mogło, że główna intryga, przeplatana odcinkami proceduralnymi, jest przemyślana i prowadzi fabularnie do logicznego rozwiązania. Sugerowano nam prawie na każdym kroku, że to senator Morra skrywa najciekawszą tajemnicę i że to on będzie stroną w nadchodzącej konfrontacji. Niestety twórcy w pewnym momencie zrezygnowali z tej opcji. Jarrod Sands został wypromowany na głównego antagonistę, dano mu do pomocy tajemnicze ugrupowanie, wprowadzono wątek kanadyjski i rzucono NZT na ulice. Niestety dwa odcinki to za mało, aby poprawnie rozwinąć i sfinalizować te motywy, zwłaszcza że trzeba było jeszcze jakoś zakończyć nudny wątek romantyczny. Koniec końców wyszło źle. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby w połowie serialu Bradley Cooper zdecydował się zminimalizować swój udział w przedsięwzięciu i scenarzyści zostali zmuszeni do poszukiwania innych rozwiązań. Czy tak było w rzeczywistości, trudno powiedzieć. Być może kolejny sezon odpowie na to pytanie.
Złym prognostykiem jest zamykanie sezonu słabym odcinkiem. Całość może utrzymywać przyzwoity poziom, ale gdy końcówka odstaje od reszty, widz zawsze zostawiany jest z mieszanymi uczuciami przed kolejną serią. Niestety podobnie jest w przypadku
Limitless. Pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że senator Morra jeszcze powróci, bo abstrahując od gwiazdorskiej pozycji Bradleya Coopera, to ta postać rokuje na nowe otwarcie. Osobiście liczę na jego regularną obecność, nawet jeśli miałoby się to wiązać ze zmianą aktora. Poza tym mam nadzieję, że chwilowa słabsza forma w ostatnim odcinku, jeśli chodzi o kreatywne, pomysłowe rozwiązania, to tylko zadyszka i w drugiej serii
Limitless na powrót stanie się postmodernistyczną perełką w oceanie sztampy amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h