Lockwood i spółka to nowy paranormalny serial Netflixa na podstawie cyklu książkowego Jonathana Strouda. Nie znałam tego uniwersum, ale po seansie muszę przyznać, że to naprawdę fascynujący i oryginalny świat. Mamy bowiem do czynienia z ludzkością, która próbuje poradzić sobie z duchami, a jedynymi osobami, które są w stanie z nimi walczyć, są dzieci i nastolatkowie, czyli w teorii ci, którzy powinni być chronieni. Dawno nie zafascynował mnie tak żaden tytuł! Chociaż muszę przyznać, że nie jest idealny. Co się udało, a co poszło nie tak?  Tak jak wspomniałam, Lockwood i spółka przedstawia widzom niesamowite uniwersum, w którym na Ziemi nagle pojawiły się duchy. Przez zjawy ludzie zostali zmuszeni do całkowitego przemodelowania swojego dotychczasowego życia – wprowadzono na przykład godzinę policyjną. Dla fabuły najważniejsze są jednak agencje, w których szkoli się przyszłych pogromców duchów i nadzoruje ich działanie. Szkopuł w tym, że agentami są dzieci, ponieważ tylko one mogą wyczuwać zjawy. Z czasem, gdy dorastają, tracą swój cenny dar, ale bądźmy szczerzy – większość z nich i tak tego nie dożywa. Ten świat to naprawdę żyzny grunt dla fantastycznych historii. Jest w nim wiele fascynujących i mrocznych elementów, których w serialu możemy zaledwie posmakować: czarny rynek, nawiedzone antyki, byli agenci, którzy po stracie Talentu są trochę jak weterani wojenni i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Mamy też dzieci, które zabiera się na aukcje nielegalnych artefaktów, a także rodziców, którzy praktycznie sprzedają pociechy agencjom i skazują je na pewną śmierć, by zabierać ich wypłaty. To tylko kilka rzeczy, które przyciągnęły moją uwagę. Chciałam dowiedzieć się o nich więcej, jednak na przestrzeni ośmiu odcinków produkcji Lockwood i spółka możemy co najwyżej zerknąć do tego świata przez szybę, ale nie wejść do środka i naprawdę dobrze go poznać. Wielokrotnie złapałam się na tym, że chętnie zostawiłabym głównych bohaterów z ich problemami, by zatrzymać się na chwilę przy wątku pobocznym, który ciekawił mnie bardziej. Naprawdę liczę na to, że serial odniesie sukces, a twórca książki będzie chętny na współpracę i wspólnie z platformą wymyśli nową antologię w tym uniwersum. Podoba mi się to, jak wprowadzono nas w akcję. Nie było żadnej przeciągającej się ekspozycji. Widzowi od razu pozwolono wskoczyć do historii Lucy, gdy miała dołączyć do jednej z lokalnych agencji. Na początku nie wiemy, co dokładnie się wydarzyło – odkrywamy to kawałek po kawałku na przestrzeni całego serialu – dlatego każda kolejna informacja jest zaskakująca. Niektórych rzeczy dowiadujemy się z bardzo klimatycznej czołówki, w której zostają pokazane wycinki z gazet. To ciekawy sposób na to, by nie przeciążyć widza informacjami na starcie, a jednocześnie go zaciekawić. Nie ma niczego gorszego od wkładania w usta bohaterów nienaturalnych i nużących wyjaśnień. Cieszę się, że Lockwood i spółka tego uniknęli. Bohaterowie rozmawiają ze sobą swobodnie, a nie tak, jakby musieli tłumaczyć oczywiste fakty. Twórcy nie zakładają, że widz jest głupi i musi mieć wszystko podane na tacy, by zrozumieć, co się dzieje. Warto zaznaczyć, że jest tu wiele mrocznych i intrygujących wątków, ale czuć, że serial – tak samo jak jego pierwowzór – został stworzony dla młodszych widzów. Intryga nie jest zbyt skomplikowana i łatwo można przewidzieć przebieg wydarzeń. Bohaterowie zachowują się dość nieodpowiedzialnie, szczególnie Lockwood. Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że agenci to dzieci, a w najlepszym wypadku nastolatkowie na progu dorosłości, więc sporo im wybaczamy. Nie jest to nielogiczne (raczej nie wynika z nieporadności twórców), ale nie każdy ma ochotę oglądać, jak bohaterowie raz za razem podejmują głupie decyzje i pakują się w kłopoty. Cieszę się, że zwykle są z tego później rozliczani, ale momentami bywało to frustrujące i męczące. Moim największym problemem było jednak to, że nie mogłam ocenić ich kompetencji. Po zakończeniu serialu nie mam pojęcia, na ile żelazne miecze były przydatne w walce ze zjawami. Nie wiem też, które elementy wyposażenia agenta są niezbędne i czy Lockwood i spółka w ogóle nadawali się do tej pracy. Czasem bohaterowie pokonywali potężną zjawę, ale wpadali w panikę w o wiele mniej niebezpiecznej sytuacji. Przez to ciągle zastanawiałam się, czy ich umiejętności faktycznie coś dają, czy może jest to pewnego rodzaju hazard i liczenie na łut szczęścia. Osiem odcinków to mało na adaptację książki. Miałam wrażenie, że naprawdę sporo nas ominęło. Po przeczytaniu w Internecie opinii czytelników wiem, że przeczucie mnie nie myliło. Okazuje się, że przyspieszenie akcji i próba zmieszczenia fabuły w tak skondensowanej formie sprawiły, że nie poznajemy bohaterów tak, jak powinniśmy. Ominęło nas ich codzienne życie, dziwactwa, a przede wszystkim humor. Naprawdę żałuję, że Netflix w 1. sezonie nie skupił się trochę bardziej na normalnej pracy agentów czy budowaniu relacji, a dał nam jedynie przedsmak większej konspiracji, którą moglibyśmy odkrywać w kolejnych częściach. Czuję, że ta wielka tajemnica przyćmiła wszystko inne. Gdyby poświęcono trochę więcej czasu bohaterom, moglibyśmy lepiej zrozumieć to, jak stali się rodziną. W serialu budowano niestety ich relacje na wyjaśnianiu niedopowiedzeń i górnolotnych obietnicach. Lockwood i spółka to naprawdę niezły serial. To, co trzyma widza przed ekranem, to z pewnością uniwersum, które nie jest kolejnym odgrzewanym kotletem. Chcemy poznawać i odkrywać ten świat! Na pewno wyróżnia się na tle konkurencyjnych produkcji dla młodzieży. Jednak starszego widza mogą zmęczyć dziecinne zachowania bohaterów i banalne intrygi. Pamiętacie, jak w Wednesday od początku było wiadomo, jaką rolę odegra Christina Ricci? W tym przypadku mamy trochę powtórkę z rozrywki. Oceniam serial 6/10 z nadzieją, że Netflix nie anuluje go i dowiemy się czegoś więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj