A w tym sezonie Lucyfer jest, mówiąc potocznie, bardzo w kratkę. Dostajemy odcinki, które mogą naprawdę się podobać, jak również takie, po których rozważamy odpuszczenie sobie tego serialu. Przed obejrzeniem ostatniego odcinka Til Death Do Us Part moja partnerka zapytała zresztą o to, jak długo jeszcze będziemy się męczyć z tym serialem. Po jego zakończeniu przyznała, że był to najlepszy epizod, jaki w ostatnim czasie oglądała. To, co zagrało najlepiej, to chemia, jaka się wywiązała pomiędzy głównym bohaterem a Kainem. W końcu zobaczyliśmy, jak duży potencjał tkwi jeszcze w postaci kapitana Pierce'a granego przez Toma Wellinga, który do tej pory niewiele wnosił do serialu. To zmieniło się z chwilą, gdy poznaliśmy jego prawdziwą tożsamość, dzięki czemu Lucyfer zyskał nowy cel – zabić Kaina tylko po to, by zagrać na nosie Bogu. Za to zadanie zabrał się z wyjątkową radością, dzięki czemu dostaliśmy naprawdę sporo fajnych, a przede wszystkim zabawnych scen – od tych, w których Lucyfer wypytuje Kaina jakich sposobów na zabicie siebie próbował, poprzez analizę psychologiczną (w końcu „każdy ma swój kryptonit” - punkt za fajne nawiązanie do Tajemnic Smallville), aż do scen, w których obaj odgrywali parę gejów. Ktoś stwierdzi, że grano na utartych schematach, które widywaliśmy w wielu innych produkcjach, co nie zmienia faktu, że można było się naprawdę świetnie bawić przy tych scenach. W tym epizodzie zobaczyliśmy też scenę, której z pewnością nikt się nie spodziewał, a która mogła wgnieść w fotel. Chodzi o tą, w której Lucyfer wpada do siedziby koreańskiego gangu, robiąc miazgę ze wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, że nasz bohater potrafi być skuteczny nie tylko pokazując diabelską twarz czy wyciągając na wierzch najskrytsze pragnienia, ale potrafi też walczyć. Bardziej jednak niż zaskakująca była realizacja scen walk. Przedstawiono je w sposób przemyślany i bardzo widowiskowy - taki, jaki najczęściej widzimy w serialach czy filmach akcji ze zdecydowanie wyższej półki. Tu naprawdę należy się ogromny plus za choreografię, a przede wszystkim ujęcia, bo w tym serialu czegoś takiego jeszcze nie było i aż prosi się teraz o więcej. Odcinek zawierał też i słabsze momenty. Tradycją stało się, że należą do nich sprawy tygodnia, które są infantylnie, wręcz proste, by nie powiedzieć... głupie. Tu scenarzyści nawet nie próbują się wysilać i wciskają nam dosłownie byle co, tylko po to, aby czymś wypełnić odcinek. To raczej nie zmieni się pewnie do końca sezonu. Średnio też wypadają sceny rodzącego się romansu pomiędzy Charlotte a Espinozą. Dobra, mogłyby być lepsze, gdyby nie napad chcicy ze strony Maze, która wyczuła u Charlotte zapach piekła. Maze uwielbiam i wiele scen z nią jest naprawdę zabawnych. Tu początkowo też tak było, ale im dłużej ten wątek był ciągnięty, tym mniej bawił. Mimo takich momentów Til Death Do Us Part należy oceniać bardzo pozytywnie. Było zabawnie, było momentami widowiskowo i ciekawie. Takich odcinków mogłoby być po prostu więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj