Przez długi czas pozostawał niesmak po poprzednim, trzecim sezonie serialu Lucyfer. FOX, nie wiedzieć czemu, zdecydował się diabelnie wydłużyć sezon do 22 odcinków, nie mając na to zupełnie pomysłu. Dostaliśmy więc mnóstwo nędznej jakości odcinków, przy których zaledwie kilka dawało radę sprostać oczekiwaniom fanów. Świadomie czy nie, stacja zabiła serial i decyzja o kasacji była wręcz oczywista. Ale na salony wjechał, cały na czerwono, Netflix, który wziął niesfornego Lucyfera pod swoje skrzydła. Naturalne były przy tym obawy, że mimo – wydawałoby się, trafienia w dobre ręce, serial może nadal pikować fabularnie w dół w jeszcze bardziej groteskowy sposób niż sezon wcześniej. Netflix w końcu ma dryg do seriali; problem w tym, że nie do wszystkich i niektóre nowości jawią się jako kompletne potworki. Całe szczęście, że w przypadku Lucyfera tak się nie stało. Streamingowy gigant postanowił wyciągnąć to co najlepsze z dotychczasowych trzech serii, czyli przede wszystkim lekkość opowiadania całej historii, dodając przy tym sporo od siebie. Przede wszystkim nikt nie miał problemu, by zrobić to, czego unikał FOX – postawić na rozwój postaci wraz z wydarzeniami. Pamiętamy przecież doskonale o tym, że przez te trzy sezony różnic w zachowaniu głównego bohatera między pierwszym a trzecim sezonem praktycznie nie uświadczyliśmy. Pani detektyw przez ten czas była płaska jak deska surfingowa, detektyw Dupa prostolinijny jak Hodor z Gry o tron, a Amenadiel naiwny jak dziecko. Pewien wyjątek w tym mało diabelskim kociołku stanowiła Maze, której każde pojawienie się na ekranie w trzecim sezonie od razu podnosiło jakość odcinka. Mało tego, można było odnieść wrażenie, że tylko dzięki niej ten serial trzyma jako taki poziom. Na szczęście możemy o tym teraz zapomnieć. Najnowszy sezon nie był bynajmniej resetem całej serii, choć w pewnym sensie można go również tak traktować. Scenarzyści w końcu umiejętnie pociągnęli wątki z poprzedniego sezonu, pięknie je rozwijając. Owszem, na początku zdarzały się błędy – zwłaszcza montażowe (złe cięcia, gasnące nagle światło itd.), ale z każdym odcinkiem serial się rozwijał. Co prawda nie zrezygnowano ze spraw tygodnia, ale teraz jak nigdy służyły one podkreśleniu pewnych cech (i wad) głównych bohaterów (tak, nie tylko Lucyfera!) i rozwojowi głównych wątków tego sezonu. A tych – jak na 10 odcinków, było całkiem sporo. Od prób poradzenia sobie z diabelskim wcieleniem Lucyfera, poprzez pojawienie się frywolnej Ewy, przez wątek rasistowski (bardzo udany zresztą), po narodziny nefilima (choć tu ta nazwa nie padła ani razu) i finałową batalię z demonami. W tym kotle twórcy nie unikali zabawnych one-linerów, easter eggów czy nawiązywania do innych produkcji (kwestia „Teenage mutant ninja angel baby” bawi mnie do teraz). Czasem zdarzało im się trollować swoich widzów, dając im do zrozumienia przez większą część epizodu, że jego fabuła jest durna, niczym w wielu odcinkach poprzedniego sezonu, by po jakimś czasie dawać nam prostego, mało skomplikowanego kopa zmieniającego całkowicie naszą perspektywę. Najważniejszy był oczywiście Lucyfer. Niby nadal był takim samym, zapatrzonym w siebie narcyzem, do którego nie docierały żadne racjonalne argumenty, ale z każdą kolejną odsłoną zachodziły w nim spore zmiany. Większe skupienie się na psychologii postaci to coś, czego temu serialowi mocno brakowało, a co w końcu udało się w skondensowany sposób pokazać, czy to w dosłowny sposób, czy stosując musicalowe przenośnie. Zresztą otwarcie pierwszego odcinka od razu wskazywało na to, że ten Lucyfer będzie zupełnie inny, niż go zapamiętaliśmy. Jasne, nadal nie stroni od alkoholu, narkotyków i ogromnej ilości seksu, ale w końcu jego oblicze diabła nie jest tylko pustym frazesem i wydmuszką. Dzięki temu mieliśmy wreszcie okazję zobaczyć w pełnej okazałości to, jak bardzo jest groźny i niebezpieczny. Twórcy przy tych okazjach zaserwowali nam kilka fajnych scen walk z naprawdę niezłą choreografią, co też było ogromnym plusem. Wreszcie diabeł był prawdziwym diabłem! I trzeba przyznać, że te momenty miały ogromną moc. Po raz pierwszy mógł się spodobać jeden z głównych wątków, czyli relacje Lucyfera z detektyw Decker. W końcu udało się do tego podejść należycie, co jest zasługą wyciśnięcia zwłaszcza z Lauren German zapewne maksimum jej umiejętności aktorskich. Miejscami nadal jawiła się niczym aktorska tabula rasa, ale takich momentów było zdecydowanie mniej niż kiedyś. Jej „romans” z księdzem, odkupienie win, radzenie sobie z diabelskim wcieleniem Lucyfera były dobrym dodatkiem do rozwoju postaci. Dzięki temu jej relacja z głównym bohaterem była przede wszystkim wiarygodniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Niezmienne dobra pozostała Maze, co jak na demona jest to w pewnym sensie obrazą. Każde jej pojawienie się na ekranie dodawało swoistego uroku, humoru czy, rzadkimi momentami, nutki grozy. Sceny jej krótkiej „przyjaźni” z Danem Espinozą były jednymi z najlepszych w całym serialu. A jeśli już o nim mowa – to nie był ten sam detektyw Dupa, jakiego pamiętamy. Teraz to postać miotająca się między nienawiścią do Lucyfera (co zresztą ma niemal przykre konsekwencje) a ogromnym bólem po stracie Charlotte. To sprawiało, że popełniał sporo prostych i często głupich błędów, które mogły mieć tragiczny skutek. W tym wszystkim wydawało się zbędne wrzucanie wątku romansu pomiędzy nim a Ellą, która swoją drogą niemal przez cały sezon przeżywa załamanie wiary w Boga, co akurat było jednym ze słabszych momentów tego sezonu. Na koniec zostawiam Amenadiela i Lindę. Ich wątek związany ze spłodzeniem dziecka wydawał się jednym z najgorszych, na jakie wpadli scenarzyści. Ale jak też wspominałem wcześniej, w tym szaleństwie była metoda, która doprowadziła do emocjonującego finału. No i jest przecież Ewa – postać niczym Helena Trojańska (zdaję sobie sprawę, że to porównanie mocno na wyrost), wprowadzająca w życie niemal wszystkich bohaterów ogromne zamieszanie. Zdecydowanie niejednoznaczna Ewa przez swoją niby naiwność i chęć wiecznej zabawy po liczącym tysiące lat pobycie w niebie doprowadza do wielu trudnych sytuacji, które nie pozostają bez wpływu na dalsze wydarzenia i rozwój bohaterów. Kończąc, należy stwierdzić jedno – ten sezon miał moc, której nikt rozsądny nie mógł się spodziewać. Skondensowanie fabuły do 10 odcinków przy dobrym scenariuszu, niezłych efektach specjalnych (w końcu!), fajnym rozwinięciu postaci, lepszych zdjęciach i dobrych scenach walk dało nam takiego Lucyfera, jakiego chcieliśmy zobaczyć już od dawna. I błędem byłoby na tym etapie kasować ponownie serial, bo Netflix – z czego mam nadzieję zdają tam sobie sprawę, dostał brzydkie, pokiereszowane kaczątko, które właśnie zaczęło zmieniać się w pięknego, demonicznego łabędzia. Trzeba mu w tym tylko pomóc.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj